Sam nie wiem jak zacząć pisać tę relację, choć rzadko mi się zdarza, że trudno mi zebrać słowa. To chyba dlatego, że DFBG traktuję bardzo emocjonalnie. Tak naprawdę w 2015 roku był to mój pierwszy prawdziwy bieg górski – startowałem wtedy na dystansie półmaratonu, było piekielnie gorąco. Ja miałem bardzo ograniczony czas wolny więc wstałem o 4 rano, wsiadłem do samochodu i w okolicach godziny 7 rano byłem w Lądku-Zdroju (mam jakieś 220 kilometrów). Pobiegłem ten upalny półmaraton, wsiadłem do samochodu i tego samego dnia, pod wieczór byłem już w domu. Wyczerpany, ale szczęśliwy. To chyba właśnie na tych zawodach załapałem bakcyla biegania po górach.
Potem było już z górki – starty w Madeira Island Ultra Trail, Lavaredo Ultra Trail, 100 miles of Istria, Ultra Trail Atlas Toubkal itp. itd. Dużo się działo, ale jak można zauważyć więcej biegałem za granicą niż w Polsce. Dopiero w tym roku, gdy udało mi się dostać na mój od kilku lat wymarzony Zimowy Ultramaraton Karkonoski (który został skrócony) postanowiłem, że czas poznać rodzime biegi. Moje myśli od razu skierowały się do Lądka-Zdroju, skąd miałem wspaniałe wspomnienia. Tym razem postanowiłem jednak zmierzyć się już z nieco większym potworkiem – 68 kilometrowym dystansem Ultra Trail o którym chciałbym dzisiaj napisać.
Tym razem plan wyjazdu był nieco dłuższy niż we wspomnianym 2015 roku. Zresztą, do Kotliny Kłodzkiej jechaliśmy niemal pełnym składem – z żoną i dwójką naszych dzieci. Uwielbiam wracać w te rejony dlatego, że jest tam mnóstwo fantastycznych i ciekawych miejsc – i to po obu stronach granicy (jak pewnie wiecie jestem bohemistą więc w Czechach czuję się bardzo swobodnie). Ponieważ mój pięcioletni Tymonek marzył o tym, żeby z kopalni złota przywieźć mnóstwo złotego kruszcu było to pierwsze miejsce, gdzie skierowaliśmy swoje kroki. Nie jest to głównym tematem tej relacji więc tylko krótko nadmienię, że to świetne miejsce tak dla rodziców, jak i dzieci – spędziliśmy tam niemal cztery godziny. Po zwiedzaniu zjedliśmy obiad i pojechaliśmy do Lądka-Zdroju.
Po przybyciu na miejsce – do parku zdrojowego – doznałem szoku. Przez te kilka lat impreza niesamowicie się rozrosła. Start i meta zawodów ustawiona w centralnym punkcie parku – pomiędzy fontanną a zdrojem Wojciech robiła świetne wrażenie. Z kilku stoisk które pamiętam na alei dębowej teraz wzdłuż ulicy ustawione było EXPO jakiego nie powstydziłby się popularny maraton uliczny. Co jednak chyba najważniejsze wszędzie widać było uśmiechniętych biegaczy odpoczywających na trawie, ławkach, bawiących się z dziećmi, dyskutujących stojących, siedzących, niskich, wysokich, łysych, długowłosych, młodych, starych… a wszyscy oni przyjechali do Lądka-Zdroju po to, by przeżyć emocje i zmierzyć się z własnymi słabościami. Atmosfery DFBG nie powstydziłyby się największe górskie imprezy biegowe na świecie!
Po w miarę szybkim przejściu wzdłuż stoisk udaliśmy się do biura zawodów pod którym mieściło się miejsce gdzie było można zjeść. Akurat w czasie gdy tam byliśmy prawie nie było kolejki – czekałem może maksymalnie 3 minuty w biurze zawodów by być błyskawicznie obsłużonym. W pakiecie startowym oprócz garści ulotek znalazły się tabletki z kofeiną, żel Squeezy, chip i numer startowy (nie wiem dlaczego zrezygnowano z jednorazowych chipów umieszczanych na numerze), informator festiwalowy a także opaska DFBG od polskiej marki Attiq. Pakiet jak najbardziej satysfakcjonujący.
Mieliśmy w planach zostać na dłużej w części zdrojowej ale niestety zaczęło padać więc szybko jeszcze kupiliśmy Tymonowi gofra z cukrem pudrem i uciekliśmy przed deszczem do naszego mieszkania, które mieliśmy wynajęte w centrum Złotego Stoku (polecam tamtejszą niezwykle pomocną informację turystyczną!).
Przed pójściem spać tradycyjnie postarałem się, by przygotować sobie wszystkie rzeczy na bieg – od ubrania po spakowany plecak, tak by rano móc jak najszybciej zebrać się na miejsce startu. Wstać musiałem nieco po godzinie 4 rano. Pół godziny później, pełen niepewności ruszyłem w stronę Lądka. Po drodze zjadłem pięć niewielkich bułeczek maślanych i banana. Pierwszym miejscem w jakie się udałem była stacja Orlen – potrzebowałem dużej kawy. Gdy zaparkowałem samochód postanowiłem napełnić bukłak w plecaku wodą. Jakież było moje zdziwienie gdy okazało się, że jest… dziurawy. Podobną sytuację miałem w 2017 roku na MIUT, gdzie całą trasę musiałem pokonać z jednym 250 ml softflaskiem. Tym razem nie było aż tak źle, miałem ze sobą jeszcze 500 ml softflaska do którego przelałem wodę a także pół litrową butelkę wody, która była w pakiecie startowym – zapakowałem ją sobie na wszelki wypadek do plecaka i jeszcze bardziej zdenerwowany poszedłem w okolice zdroju Wojciech.
Kilka minut po godzinie piątej byłem w okolicach startu. Niemrawo zbierali się już inni zawodnicy, przy starcie były ustawione dwa ToiToie. Około 5:20 spiker zaczął opowiadać o tym, co dzieje się na dłuższych dystansach, w międzyczasie wbiegł zawodnik z trasy 240 km (i zebrał głośne owacje). Około 5:50 poproszono nas byśmy ustawili się przed linią startu i równo o 6 wyruszyliśmy by zmierzyć się z górami, ale chyba bardziej ze sobą.
Pogoda tego poranka była łaskawa – było ciepło, ale nie nazbyt gorąco. Najpierw kilkaset metrów po asfalcie, by zacząć po chwili wspinać na Trojak. Po może dwóch kilometrach pod górę zobaczyliśmy charakterystyczne skałki i malowniczą drogą biegliśmy dalej. Jak zwykle na początku – było dość tłoczno a sama trasa odznaczała się sporą ilością dużych i śliskich kamieni oraz korzeni (bo przecież dzień wcześniej padał deszcz). Posuwaliśmy się jednak stosunkowo żwawo i w dobrych humorach na pierwszy punkt odżywczy na przełęczy Gierałtowskiej. Na nim w zasadzie czekała na nas tylko woda i izotonik a wszyscy byli jeszcze w pełni sił, więc nikt na dłużej się nie zatrzymywał. Kawałek za przełęczą czekał nas najdłuższy i najtrudniejszy (bo najbardziej stromy) podbieg całego biegu – musieliśmy zdobyć Czernicę, czyli najwyższy punkt na trasie. Przyznać muszę, że dobrze, że był on na początku a nie końcu trasy, bo teraz wszyscy jeszcze mieli energię by w miarę dobrym tempie go pokonać (choć kilka ostrych słów zebrało się pod jego adresem). W końcu po stromiźnie wyskoczyliśmy w okolicach platformy widokowej i mogliśmy nadrobić kilka minut szybkim i dość szerokim zbiegiem w dół – do drugiego punktu odżywczego Stary Gierałtów. Ten punkt oferował zdecydowanie więcej – solone orzeszki, żelki (mniam!), owoce (w tym arbuzy i pomarańcze) oraz picie (oprócz izo i wody również coca-colę). Tam spędziłem około 5 minut, czułem się bardzo dobrze a sam bieg sprawiał mi sporo radości. Zaczynało nieco bardziej grzać słońce. Za punktem zacząłem rozgadywać się z innym biegaczem (jeśli dobrze pamiętam to okolic Poznania – pozdrawiam!) i tak minęło nam kilka kilometrów. W pewnym momencie, w okolicach 28 kilometra zauważyłem, że zaczyna robić się tłoczno – zaczynali dołączać do nas zawodnicy Złotego Maratonu.
Na początku trochę zirytował mnie tłok – raczej wolę biegać w mniejszej grupie. Z drugiej jednak strony taka ilość „świeżej krwi” dodawała również nam animuszu, by starać się bardziej i biec szybciej. Również na tym etapie nie zabrakło kilku ciekawych rozmów. Biegliśmy dalej ale mi biegło się już niestety coraz trudniej. Czułem, że nogom nic nie jest i są w świetnym stanie, wiedziałem że mam wszystko co potrzeba a nawet za dużo (w przyszłym roku biegnę bez kijków, które przy tych krótkich podejściach bardziej przeszkadzały niż pomagały) ale mój brzuch nie czuł się już tak dobrze. Prawdopodobnie za rzadko biegam takie długie trasy, stąd mój żołądek zaczął się po prostu buntować ale… do trzeciego punktu odżywczego dobiegłem po 4 godzinach i 40 minutach. Gdybym utrzymał tamto tempo to zmieściłbym się na pewno poniżej 10 godzin. Połowa dystansu sprawia, że człowiek zaczyna trochę inaczej postrzegać bieg, już dużo wie o tym co było i co będzie, wie też jaką ma dyspozycję dnia oraz do czego będzie jeszcze zdolny.
Ja przy tym punkcie odżywczym zacząłem poważnie zastanawiać się nad tym czy nie zejść z trasy. Żołądek bolał mnie przy każdym ruchu. Trochę przewrotnie ale zjadłem tylko banana i zapiłem go połową butelki bezalkoholowego piwa (tak, było na tym punkcie). Zadzwoniłem na minutę do żony, zebrałem się w sobie i powoli ruszyłem naprzód. Niestety toczyłem trochę nierówną walkę – pod górę wspinałem się powoli a z góry nie byłem w stanie zbiegać, bo brzuch mi na to nie pozwalał. Cyklicznie też musiałem korzystać z leśnych ToiToiów (nie wiem czemu takich nie było na punktach odżywczych, skoro była o nich mowa w informatorze DFBG). Trasę od punktu aż na szczyt Borówkowej Góry mogę uznać jako drogę przez mękę. Pod koniec zawodów plułem sobie zresztą w brodę, że na tym szczycie nie skorzystałem z budki, gdzie można było kupić coś solidniejszego do jedzenia… ale to już inna historia. Gdy minąłem szczyt zaczęło mi się powoli polepszać. To znaczyło, że kryzys powoli mijał.
Trasa do Złotego Stoku (najniższego punktu trasy) była już dla mnie przyjemnością, może nie poruszałem się bardzo szybko, ale na tyle by móc cieszyć się widokami i przebytymi kilometrami. Punkt odżywczy w Złotym Jarze był dla mnie momentem przełomowym bo… znałem już dalszą część trasy z 2015 roku, niestety mój organizm już na tym (ale i kolejnym) punkcie przyjmował jedynie wodę oraz banany. W trakcie całego biegu zresztą nie zjadłem żadnego żelu energetycznego ani innych podobnych rzeczy. Biegłem na wodzie i bananie, po prostu.
Wiedziałem już, że jeszcze dwie kopki i jestem na mecie. Ruszyłem szeroką drogą pod górę. Niestety ta część trasy ciągnęła mi się niemiłosiernie, było bardzo ciepło, słońce grzało prosto w twarz, droga była szeroka i nieosłonięta, nogi już trochę zmęczone. Szło się, szło i końca nie było widać, chyba to podejście było gorsze niż to na Czernicę, przynajmniej wg mnie. Po szczycie fajny, dość szybki zbieg i znaleźliśmy się w Orłowcu, do mety zostało raptem 12 km. Na tym dobrze zaopatrzonym punkcie znowu dałem sobie kilka chwil na wodę i banana po czym nie ociągając się ruszyłem na ostatni etap trasy. Słońce grzało już niemiłosiernie, nogi stawały się ociężałe ale myśl o finiszu dodawała sił. Dodatkowo policzyłem sobie, że powinienem spokojnie skończyć poniżej 11 godzin, więc nie chciałem zbytecznie mitrężyć czasu.
Za Orłowcem spotykaliśmy się z wieloma zawodnikami innych dystansów – głównie K-B-L oraz B7S. Niemal każdy starał się zamienić kilka słów, ostatnia górka a potem zbieg. Gdy byliśmy ok. 4 kilometry od mety jeden z kibiców zawołał, że jeszcze tylko 3,8 km – to dodało mi animuszu i wiedziałem, że jestem w stanie zejść poniżej tych 11 godzin. Na przekór większości, która wolno poruszała się po tym szutrowo/asfaltowym odcinku zacząłem przyspieszać i biec. Po niedługim czasie pojawił się znak Lądek-Zdrój a ja wiedziałem, że to już prawie koniec. Na 500 m przed metą p. Strażak krzyknęła do nas, że jeszcze zbieg i meta, no i ruszyłem. Już wzdłuż drogi można było słyszeć oklaski od zgromadzonych kibiców i kuracjuszy, potem szybki zbieg w dół, obok fontanny, kurtyna wodna i zameldowałem się ostatecznie na mecie z czasem 10:48. Może nie jakimś super ale biorąc pod uwagę moje żołądkowe problemy po drodze jednak bardzo satysfakcjonującym. Z uśmiechem odebrałem medal, wypiłem elektrolity, oddałem chip a potem zjadłem… banana i poszedłem chwilę odpocząć na trawie przed zdrojem Wojciech.
Szczerze powiem, że dla mnie te 70 km (tyle naliczyło moje Suunto) to był trudny, ale niezapomniany czas. Ta trasa nie ma długich podejść, nie ma dużo technicznych zbiegów, jest dość prosta ale dająca wiele satysfakcji. Są miejsca ze wspaniałymi widokami ale jest przede wszystkim natura i jakaś skryta tajemnica, która sprawia, że kotlina Kłodzka jest tak niesamowita. Że te prawie 3000 biegaczy chciało pokonać różnej długości trasy, by ją poznać. Jeśli ktoś zastanawia się jaki bieg wybrać na pierwsze zawody powyżej powiedzmy 50 km – to ta trasa będzie wymarzona (dodatkowo komfortowy limit czasu – 13h sprawia, że nie ma dużego ciśnienia).
Po biegu odpocząłem na trawie, poszedłem zjeść makaron ze szpinakiem (brawo za opcje wegetariańską!) i udałem się odpocząć, dumny z osiągnięcia, coraz bardziej głodny ale przede wszystkim niesamowicie szczęśliwy. Za rok obowiązkowo spotkacie mnie na trasie K-B-L i prawdopodobnie będzie to moja pierwsza setka w życiu, bo nie wyobrażam sobie gdzie indziej miałby być ten „pierwszy raz” jak nie podczas DFBG!
W niedzielę rano musieliśmy wymeldować się z mieszkania po śniadaniu. Pojechaliśmy jeszcze autem do Karłowa, by wraz z dziećmi wejść na Szczeliniec Wielki i przejść się trasą turystyczną (co w kilku miejscach z nosidełkiem na plecach było kłopotliwe), potem niestety zaczęło padać więc udaliśmy się w drogę powrotną, zatrzymaliśmy się jeszcze w Kłodzku by zjeść obiad i zobaczyć Twierdzę Kłodzką. To był w zasadzie nasz ostatni punkt wycieczki. Potem jeszcze trochę ponad dwie godziny jazdy i wieczorem byliśmy w domu.
To był bardzo intensywny weekend, ale właśnie takie lubię najbardziej. Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich polecam każdemu, który kocha góry! Zresztą – w tym roku jeśli chodzi o zawodników z czołówki to trzeba wspomnieć, że pobito wiele rekordów tras a absolutnym biegowym kosmitą został zwycięzca B7S – Rafał Kot! Czapki z głów.
WYNIKI
BIEG 7 SZCZYTÓW 240 KM
kobiety:
- Małgorzata Pazda-Pozorska – 36:41:26 (rekord trasy)
- Justyna Gwizdak – 41:51:40
- Dominika Cieślak – 42:36:00
mężczyźni:
- Rafał Kot – 27:51:49 (rekord trasy)
- Ivo Smolis – 33:50:42
- Dawid Pigłowski – 33:50:43
SUPER TRAIL 130 KM
kobiety:
- Aysen Solak (TUR) – 16:28:25 (rekord trasy)
- Edyta Biernacka – 18:19:49
- Agnieszka Michalska – 20:22:13
mężczyźni:
- Libor Trtek (CZE) – 14:44:47
- Rafał Gałuszka – 15:59:28
- Paweł Poprawki – 16:04:53
K-B-L 110 KM
kobiety:
- Angelika Szczepaniak – 12:42:35 (rekord trasy)
- Kamila Grzelak – 13:22:16
- Ania Karolak – 13:43:59
mężczyźni:
- Piotr Uznański – 10:36:26 (rekord trasy)
- Michał Frankowski (SWE) – 11:28:04
- Piotr Kociołowicz – 11:35:22
ULTRA TRAIL 68 KM
kobiety:
- Natalia Barosz – 8:26:35
- Marzena Woszek – 8:44:18
- Justyna Guzera – 8:47:25
mężczyźni:
- Maciej Dombrowski – 6:30:49
- Szymon Wolek – 6:34:13
- Michał Kaszuba – 6:41:51
ZŁOTY MARATON 45 KM
kobiety:
- Kinga Kwiatkowska – 4:32:01
- Katarzyna Winiarska – 4:56:19
- Alicja Paszczak – 5:27:18
mężczyźni:
- Tomasz Koczwara – 3:42:53 (rekord trasy)
- Jan Mrazek (CZE) – 3:51:20
- Stanisław Tomasik – 3:55:30
ZŁOTY PÓŁMARATON 21 KM
kobiety:
- Natalia Tomasiak – 1:47:53 (rekord trasy)
- Anna Zajączkowska – 1:51:02
- Anna Skalska – 1:52:16
mężczyźni:
- Tomasz Skupień – 1:34:12
- Daniel Sobczak – 1:38:53
- Paweł Gawron – 1:39:46
TROJAK TRAIL 10 KM
kobiety:
- Katarzyna Solińska – 0:53:13
- Martyna Adamczyk – 0:55:54
- Katarzyna Budziewska – 1:01:28
mężczyźni:
- Szymon Dorożyński – 0:43:10
- Stanisław Tomasik – 0:45:17
- Dariusz Boroń – 0:45:24
Pełne wyniki
https://wyniki.b4sport.pl/dolnoslaski-festiwal-biegow-gorskich/m305.html
Zdjęcia: własne oraz Przemysław Ząbecki