XV Bieg Katorżnika – relacja

XV Bieg Katorżnika – relacja

Pomysł, by po raz kolejny wziąć udział w Biegu Katorżnika zapadł dość spontanicznie. Jeszcze w zeszłym roku zastanawiałem się – jakie są biegi w Polsce, w których chciałbym uczestniczyć raz jeszcze? Odpowiedź na to pytanie nie była prosta dlatego, że rzadko mi się to zdarza – biegając wolę poznawać nowe miejsca i nowe zawody. Popatrzyłem sobie wtedy na moją ściankę z medalami przy której na osobnych wkrętach wisiały dwie podkowy – pamiątkowe medale z 2015 i 2016 roku i wtedy zaświtało mi w głowie, że to jest to. Szczerze przyznam się, że wyleczyłem się już z biegów przeszkodowych – w tym roku nie miałem w planach ani Survival Race, ani Spartan Race ani Runmageddonu. Taka forma przestała mnie już po prostu bawić. Ale Bieg Katorżnika to coś całkiem innego niż pokonywanie postawionych przez kogoś innego przeszkód. To zabawa na całego, przełamywanie barier i własnych słabości, walka z naturalnymi przeszkodami i trenowanie cierpliwości, wytrzymałości a czasami i sprytu.

Można bez wątpienia powiedzieć, że te zawody są elitarne – każdego roku listy startowe zapełniają się w dosłownie kilka minut a limit zawodników nie należy do największych. W tym roku wynosił on 1500 szczęśliwych uczestników. To wielki zaszczyt móc wziąć udział w tych zawodach!

Drogę do Lublińca rozpocząłem w okolicach godziny 8:30 rano (mam ok. 90 km). Przed 10:00 byłem na parkingu, który tradycyjnie już został ulokowany zaraz za zjazdem z głównej drogi na polanie. Obsługa parkingu pokierowała mnie gdzie należy zostawić samochód – miejsca było bardzo dużo więc w przeciwieństwie do wielu ulicznych biegu – tu z parkowaniem nie ma problemu. Niespiesznie ruszyłem w stronę Biura Zawodów, które mieściło się kilkaset metrów dalej. Na sali gimnastycznej formalności trwały dosłownie kilka minut. W pakiecie startowym każdy z zawodników otrzymał dwie Krówki Komandosa, bon na grochówkę, wyjątkową – katorżnikową koszulkę, dwa numery startowe (w tym jeden z chipem), agrafki, jogurt, izotonik, długopis, żelki… przyznacie chyba, że na bogato?

Najważniejszą a także moim zdaniem niezwykle potrzebną zmianą był zapis w regulaminie o zastosowaniu dwóch numerów dla każdego zawodnika. Każdy był zobowiązany by jeden numer mieć przywieszony na klatce piersiowej a drugi na plecach. Zapytanie dlaczego? Odpowiedź jest prosta – na własne oczy widziałem, że są osoby, które podczas biegu chcą oszukiwać i zamiast biec rowem wychodzą z niego i dystans dużo szybciej pokonują marszem. Jeśli posiadają również numer z tyłu – zdecydowanie łatwiej ich zdyskwalifikować za takie zachowanie (wg regulaminu nie wolno wychodzić poza taśmy).

Po odbiorze pakietu przebrałem się odpowiednio (zawsze biorę ubrania i buty, które są już znoszone i których mi nie będzie żal nawet zostawić po biegu w koszu na śmieci). Niestety, okazało się, że w tym roku niestety zapomniałem silver tape`a, którym zawsze przyklejam sobie dodatkowo buty do nóg, żeby nie zostały w błocie. Na szczęście jednak nie jest to mój pomysł i mogłem taśmę pożyczyć od innych biegaczy. Ponieważ do startu zostało mi kilka dłuższych minut rozejrzałem się po całym terenie startu i mety (był grill, grochówka, niewielki bar, sklep z odzieżą z demobilu, stoisko Lasów Państwowych i kilka innych miejsc). Grill dla wegetarian oferował nawet cukinię ze szpinakiem dla wegetarian – całkiem niezła). Mimo wszystko wydawało mi się, że było minimalnie skromniej jeśli chodzi o ten aspekt niż zapamiętałem to z lat poprzednich. Kupiłem sobie kawę i z ciekawością obserwowałem start fali o godzinie 11:00.

Dopiłem kawę i poszedłem na miejsce startu. Po weryfikacji zostałem wpuszczony. Ponieważ brałem udział w biegu VIPów i Dziennikarzy spiker przed biegiem przedstawił każdą ze startujących osób (a było nas na oko jakieś 60-70 osób). Równo o godzinie 11:30 ruszyliśmy, mój trzeci Katorżnik właśnie się rozpoczął – jak zwykle zresztą, skokiem do stawu.

Mimo suszy wody było tyle co zawsze – ale była dość ciepła, zresztą, człowiek szybko się przyzwyczaja. Wiedziałem, że warto na początku wysforować się trochę do przodu bo im dalej tym trudniej będzie kogoś wyprzedzić, tak też starając się zrobić rozpocząłem zmagania gdzies pomiędzy czołówką a peletonem. Pierwsze kilkaset metrów w stawie niemal po szyję (w końcu mam tylko 160 cm wzrostu) szybko i przyjemnie upływały. Było ciepło i bycie w wodzie dawało przyjemne uczucie. Podążaliśmy wzdłuż linii brzegowej by wejść w pierwsze szuwary, potem drugie, było dokładnie tak jak pamiętałem ze wcześniejszych edycji ale… jakoś dłużej trwała przeprawa przez staw. Trasa na pewno była zmieniona i na tym początkowym etapie nie było rowu, który pamiętałem. Po wyjściu ze stawu pojawiła się bardzo wąska ścieżka, którą dało się nawet trochę podgonić. W ogóle muszę przyznać, że cała trasa w tym roku na pewno była dłuższa od tego co pamiętałem ale również było na niej najwięcej fragmentów, które faktycznie dało się pobiec. W końcu trafiliśmy do pierwszego porządnego rowu z błotem. Jak się okazało w tym roku może i wody było mniej niż zazwyczaj ale za to bagno było zdecydowanie bardziej gęste. Jaki był tego efekt? Jak człowiek się zapadł, jak noga za głęboko wpadła to wymagało sporo wysiłku by się z niego wydostać – nie było przelewek. Najgorzej gdy przed nami pojawiała się jakaś przeszkoda (np. zwalony konar), trzeba było przed nim stanąć a nogi same opadały coraz głębiej i głębiej w błoto. W tej gęstej brei nie było też widać po czym się stąpa, wielokrotnie chyba każdy z uczestników zadrapał się czy uderzył. Zresztą – moje spodenki do biegania same w tym roku nie wytrzymały próby i rozdarły się na całym boku na jednym z pokonywanych konarów.

Jednak woda, błoto i konary to nie są jedyne przeszkody na Katorżniku. Kilkukrotnie musieliśmy pokonać niskie mostki, rury melioracyjne czy inne przeszkody naturalne. Prócz tego nie można zapomnieć o pomoście, który znajdował się około kilometr przed metą (m.in. trzeba było z niego skoczyć do stawu). Ale wróćmy jeszcze na moment do pierwszych kilometrów – w błocie wszyscy poruszali się dość podobnym tempem (przynajmniej z mojej grupy). Podążaliśmy dalej. Po około 6 kilometrze zaczęliśmy wyprzedzać najpierw zawodników z godziny 11 a pod koniec trasy również ostatnich z 10:30. Nie było to łatwe bo w wąskim rowie musieliśmy (ja i poznany kolega Zbyszek, którego serdecznie pozdrawiam) przepraszać, by nas przepuszczono. Na 3-4 kilometry przed końcem czekał na nas punkt odżywczy (na szczęście – bardzo mi się chciało pić) także z izotonikiem. Znajdował się on zaraz za bardzo ciekawą przeszkodą – biegliśmy po ustawionych stemplach papierówki. A potem z powrotem do błota. Katorżnik ma to do siebie, że mimo tego, że pokonanie trasy trwa kilka godzin to wcale się nie nudzi. Cały czas się coś dzieje, nie ma nudy, trzeba się wykazać tak fizycznie jak i psychicznie, trzeba walczyć, cieszyć się i nie dać pokonać. Pod koniec biegu czekało nas jeszcze jedno – mega bagno. Potem już wbieg na metę – tym razem nastąpiła też inna różnica, nie było dodatkowego przejścia przez opuszczony budynek (bo znajdował się w remoncie). Wbiegłem na pomost, przeskoczyłem przez kłodę i… po 3 godzinach, 9 minutach i 11 sekundach znalazłem się na mecie. Tyle czasu zajęło mi pokonanie 12-13 kilometrów trasy! Wyobrażacie sobie? I wiecie co jest najlepsze – ten wynik pozwolił mi na zajęcie 3 miejsca OPEN w mojej fali. WOW! Jestem niezwykle dumny z tej brązowej podkowy, myślę, że jest to jedno z największych moich biegowych osiągnięć w karierze.

Niedługo po zakończeniu biegu zostaliśmy wywołani na podium, odebraliśmy nagrody i podkowy w odpowiednich kolorach. Potem należało się umyć – najpierw opłukać w stanie a następnie dokończyć mycie pod prysznicem (choć szczerze przyznam, że zaraz po powrocie do domu zrobiłem sobie długą i gorącą kąpiel w wannie – co rzadko mi się zdarza bo preferuje szybki prysznic).

Jak co roku także ta, jubileuszowa edycja Biegu Katorżnika nie odstawała poziomem – było wszystko do czego ten wyjątkowy bieg nas przyzwyczaił – od trudnej trasy, która hartuje umysł i ciało, przez perfekcyjną organizację i dobre zabezpieczenie medyczne po atmosferę niesamowitego święta i poczucie, że zrobiło się coś niesamowitego. Bo na co dzień chyba nikt z nas nie biega ani nie trenuje w takich warunkach. I tak właśnie ja traktuję te zawody – jako takie święto, które zdarza się tylko raz w roku. Dodatkowo ogromnie cieszę się z trzeciego miejsca i bardzo chciałbym w 2020 roku znowu zawitać do Lublińca!

Ogromnie dziękuję WKB Meta za organizację fantastycznej imprezy!

Zdjęcia: własne oraz Wasyl Grabowski (oznaczone)

Translate »