Zimowy Janosik 2017 – relacja

Zimowy Janosik 2017 – relacja

W tym roku sezon dopiero się rozpoczyna. Ja jednak już od dawna miałem zaplanowane kilka interesujących biegów. Co roku w okolicach lutego/marca robię sobie pierwsze przetarcie po górach. W tym roku mocno korciło mnie by po raz drugi pobiec Wilcze Gronie w Rajczy. Ostatecznie jednak zdecydowałem, że warto pojechać nieco dalej – do Niedzicy, by spróbować swoich sił w Zimowym Janosiku. I mimo tego, że Wilcze Gronie są świetne, to nie żałuję!

W ogóle podróż do Niedzicy była dla mnie trochę sentymentalna. Ostatnio w tamtych rejonach byłem chyba w czasach gimnazjalnych. Trochę czasu więc minęło, a wycieczki w tamte okolice wspominałem zawsze bardzo miło (pamiętam wejścia na Sokolicę czy taras widokowy na Trzech Koronach, spływ Dunajcem, smaczne pstrągi w Szczawnicy jedzone razem z tatą, czy oglądanie wszelkiego badziewia na straganach obok zamku w Niedzicy). Nic dziwnego więc, że mimo ponad 160 kilometrów zapisałem się na Zimowego Janosika.

Do wyboru były trzy dystanse: Bedzies Kwicoł 45 km +, Zawiany Pyzdra 20 km oraz Kierpce Maryny 10 km. Każdy mógł więc wybrać dystans odpowiedni dla siebie. Ja nie chcą „przedobrzyć” wybrałem środkowy z nich. Nie wiedząc jakie będą warunki nie chciałem decydować się na najdłuższy by znowu nie zrobić sobie „kuku” z kolanem i znowu nie stracić połowy sezonu.

Zanim przejdę do samej relacji chciałbym jeszcze nadmienić, że strona zawodów jest bardzo czytelna, znajduje się tam dużo informacji. Podobnie zresztą jest z Facebookiem (były też dedykowane wydarzenia dla każdego z dystansów). Komunikacja z organizatorem (Fundacja „Ratunek”), przebiega wzorowo niezależnie od tego jaką drogą się kontaktujemy. Widać, że te zawody są po prostu organizowane z pasją! I to na każdym kroku.

Żeby bez problemu zdążyć do Niedzicy musiałem wstać o 4:00, wyprowadziłem psa, ubrałem się i w okolicach 4:30 wyjechałem w stronę biura zawodów. Trasa zajęła mi ponad 2:30 godziny. Ale nie martwiłem się. Nieco niewyspany zaparkowałem bez problemu na darmowym parkingu niedaleko Cafe Turbinka, gdzie mieściło się biuro zawodów. W ogóle trudno o lepsze miejsce. Na wyciągnięcie ręki stamtąd znajduje się piękny Zamek w Niedzicy, wychodząc na zaporę w oddali widać ruiny zamku w Czorsztynie a sam zalew przypomniał mi o dawno już nie słuchanej piosence Janusza Reichela – Czorsztyn ’91.

W biurze zawodów było stosunkowo ciasno i kilka dobrych minut trzeba było odstać w kolejce by zostać „obsłużonym” przez dzielny personel. Pakiet startowy był bardzo bogaty! Prócz numeru startowego, chipa czy smyczy każdy mógł wybrać dwa gadżety z logo biegu (czapkę, chustę wielofunkcyjną lub opaskę na głowę). Ja wybrałem dwa pierwsze i musze powiedzieć, że są bardzo fajne i w sam raz na zimę – bo cieplejsze niż standardowe chusty buff, a to przecież  bieg zimowy!

Przed biurem zawodów na szybach można było zobaczyć listę startową, były też inne komunikaty. Wewnątrz można było napić się kawy czy kupić coś (m.in. śliwowicę czy miód – z czego ja wybrałem to drugie, jako pamiątkę z wycieczki) ale również żele energetyczne czy inne akcesoria biegowe.

Cafe Turbinka posiada kilka toalet jednak każda osoba, która chciała przed biegiem skorzystać musiał swoje odstać, nie jest to jednak nic dziwnego na tego typu zawodach. Na dole otwarta była także otwarta kawiarenka.

Na start dystansu 20 km (przełęcz Łapszanka) zostaliśmy przewiezieni autobusami spod zapory. Podstawienie oraz sama jazda (prawie 30 minut) odbyły się bardzo sprawnie. W naszym autobusie kierowca na pewno miał bardzo dobry humor – puścił nam szlagiery polskiego disco polo. Bardzo głośno. I to przez całą trasę.  I wiecie co, w takiej sytuacji miało to swój urok i na pewno długo jeszcze tego nie zapomnę!

Gdy wyszliśmy na przełęczy z autokarów naszym oczom ukazał się niesamowity widok na Tatry. Wszyscy jak jeden mąż znaleźli swoje smartphone`y i aparaty i zaczęli robić zdjęcia! Było naprawdę przepięknie. Po chwili wszyscy powoli zaczęli iść kilkaset metrów wyżej – gdzie był zaplanowany start biegu. Czekając na start mijali nas zawodnicy najdłuższego dystansu, organizator zadbał byśmy zrobili im miejsce oraz klaskaniem zagrzali do dalszej walki. Trzeba przyznać, że na przełęczy było bardzo chłodno i to pewnie z tego powodu organizator postanowił wystartować bieg o 12 minut przed czasem (wg programu miało to odbyć się o 10:00). Jak to jednak bywa nie wszyscy słuchają komunikatów z megafonu, inni robili zdjęcia a jeszcze inni byli z wiadomych względów w ustronnym miejscu. Dlatego też na Facebooku widziałem kilka niezbyt pochlebnych (lekko mówiąc) opinii dotyczących wcześniejszego startu. Jestem w stanie to zrozumieć! Sam bym się zdenerwował zwłaszcza, że czas był liczony wyłącznie wg czasu brutto a ktoś komu zależało na dobrym wyniku mógł się poczuć pokrzywdzony. Szkoda, że o zmianie decyzji nie poinformowano wtedy, gdy wszyscy znajdowali się jeszcze w autokarze – wtedy każdy by pewnie usłyszał. To można zaliczyć za pewien mankament, niemniej ja jednak się cieszyłem – bo krócej musiałem marznąć.

Trasa biegu (o czym organizator informował wielokrotnie – podczas odprawy ale również komunikatów startowych) była miejscami bardzo śliska. Pod cienką warstwą śniegu skrywał się lód, przez który wielu straciło grunt pod nogami (kilka osób bezpośrednio przede mną). Ci, którzy zabrali raczki do biegania na pewno cieszyli się ze swojej decyzji (choć kilka zgubionych mijałem na trasie). Pierwszy kilometr Zawianego Pyzdry kierował lekko pod górkę, był pewien ścisk, ale bez przesady. Trasa w ogóle w dużej części była bardzo szeroka i nie było problemu z wyprzedzaniem się. Po kilometrze zaś…czekało nas 7 kilometrów zbiegu! To dlatego mogę powiedzieć, że Zawiany Pyzdra był jednym z najszybszych moich górskich startów. Niemniej mimo tego, że biegło się w dół trzeba było ekstremalnie uważać, prócz samego lodu duża część trasy była zorana przez bieżnik opon traktorów a zmrożone błoto z koleinami sprawiało, że trzeba było bardzo uważać, gdzie stawiać nogi. Widoki na trasie były urzekające, mimo że pogoda była – za chmurką (choć trzeba przyznać – zrobiło się potem ciepło). Wybiegało się z lasu i z jednej strony widziało się Tatry a z drugiej Pieniny, przed nami majaczyły pagórki Spisza. No prostu kosmos. Po zbiegu wbiegliśmy do miejscowości Łapsze Niżne, kawałek biegu asfaltem, przez kładkę i już czekał na nas punkt odżywczy (ok. 9 kilometra – czyli jak się okazało w połowie trasy). Punkt zaopatrzony był na bogato. To mało powiedziane – na pewno był to jeden z trzech najlepiej zaopatrzonych punktów żywieniowych jakie widziałem w życiu. Każdy mógł napić się Coca-Coli, izo, wody, herbaty, herbaty z prądem, zjeść zupę, banana zabrać jeden żel energetyczy (Honey Stinger), rodzynki, daktyle czy pomarańcze. Nie wiem czy ktoś mógłby oczekiwać więcej. Na spokojnie posiliłem się, przebiegłem przez pomiar czasu i pobiegłem dalej. Kilka osób narzekało, że punkt nie był odpowiedni dlatego, że dla ludzi w raczkach było bardzo ślisko na płytkach. Moim zaś zdaniem organizując bieg zimowy warto by punkt (tak jak w tym przypadku) był wewnątrz budynku. Dwa – płytki najłatwiej jest umyć a trzeba pamiętać, że przez punkt przetoczyło się naprawdę sporo biegaczy. Nie do końca więc rozumiem ten zarzut (ale może ktoś mi wytłumaczy?) Potem znowu kawałek pod górę przez miejscowość, następnie mijaliśmy cmentarz, kawałek ostrzejszego podbiegu i dalej w miarę równo, potem jeszcze podbieg, zbieg, podbieg i przepiękny widok gdzie z obu stron widzieliśmy zalew. No i co zostało? Zbieg na metę! Końcowe metry prowadziły wzdłuż zamku w Niedzicy, potem przez całą zaporę i… niespodzianka od organizatorów – zaraz przed metą na biegaczy czekało sporo schodów (trzeba było po nich zbiec na metę przez całą zaporę). Potem jeszcze kilkanaście metrów i finisz!

Na mecie każdy otrzymał butelkę wody niegazowej, trzeba było oddać chip i można było udać się do budynku Elektrowni Wodnej a dokładniej Hali Masyzn. Mój czas: 1:54:24. Długość trasy: 18,5 km (nieco krócej niż zakładali organizatorzy). Ze złamania dwóch godzin jestem mega zadowolony szczególnie, że to był dopiero mój drugi bieg w tym roku (następny to III Bieg Śnieżnej Pantery w Zawoi – już nie mogę się doczekać!). Z drugiej strony czułem minimalny niedosyt – następnym razem trzeba się jednak pokusić o dłuższy dystans. Trasa mimo lodu okazała się bardzo szybka (zdecydowanie więcej było z górki niż pod górkę).

Organizatorzy przewidywali jeszcze jeden punkt odżywczy – na przełęczy Cisówka, ale ostatecznie z niego zrezygnowali. Była o tym mowa na stronie internetowej, gdzie napisano: „organizacja punktu odżywczego na przełęczy Cisówka uzależniona jest od panujących warunków atmosferycznych w dniu zawodów. Ostateczna informacja o zorganizowaniu punktu odżywczego podana zostanie na odprawie przedstartowej”. Zresztą, wcale się nie dziwię bo warunki (i temperatura i warunki pogodowe) były dobre. Choć bieg można byłoby nazwać Przedwiosennym Janosikiem – no bo tutaj trochę śniegu i lodu a tam już więcej błota i słońca. Ale na warunki organizatorzy nie mają wpływu. A sama trasa była naprawdę piękna.

Zadowolony wynikiem poszedłem do Hali Maszyn. Tam na biegaczy czekały dalsze atrakcje. Przede wszystkim – każdy otrzymał duży, gruby i ciężki medal z wygrawerowanym swoim imieniem i nazwiskiem. Moim zdaniem przepiękna pamiątka! Wiele osób pisze, że medale nie są ważne, ale z taką personalizacją spotkałem się po raz pierwszy. Wprawdzie miało też to swój niewielki mankament – trzeba było nieco dłużej poczekać w kolejce bo wolontariusz musiał znaleźć medal a nie tylko założyć obojętnie jaki na szyi biegacza. Myślę jednak, że o to nikt nie może mieć żadnych pretensji bo jest to ozdoba kolekcji nawet najbardziej doświadczonych biegaczy!

Prócz tego obok stały bardzo ładne statuetki dla najszybszych, a na „pudle” znajdowały się atrybuty Janosika i każdy mógł zrobić sobie z nimi zdjęcie! Super. Nie nadmieniłem jeszcze, że w trakcie rozgrywania zawodów odbyły się na zaporze również biegi dziecięce – nie było więc czasu na nudę.

W Hali Maszyn szykowała się impreza – była scena, dwóch DJ`ów. Ja jednak wiedziałem, że w miarę szybko muszę wracać do domu. Na biegaczy czekał kolejny poczęstunek. Herbata z prądem, różnego rodzaju słodkości – drożdżówki, słodkie ciasteczka itp. Każdemu przysługiwał smaczny, ciepły posiłek. Co dla mnie ważne (od 1 lutego nie jem mięsa) – również w wersji wegetariańskiej. Można było również kupić sobie piwo, herbatę czy kawę. Co tu dużo mówić, po prostu można się było poczuć jak na przyjęciu z ogromną liczbą znajomych z którymi przeżyło się coś wyjątkowego.

Jak będę wspominał tegoroczną edycję Zimowego Janosika? Wspaniale! Trasa była doskonale oznaczona, widokowa i szybka. Organizacja prawie bez zastrzeżeń (o ew. minusach napisałem powyżej), ilość jedzenia i picia pobiła wszystko co do tej pory widziałem ale najważniejsze to to, że ten bieg ma po prostu niesamowity klimat. I nie chodzi tylko o miejsce – ten klimat robią ludzie, bo brak tu komercyjnej papki jest za to wszystko to, co na biegu być powinno, a nawet sporo więcej! I właśnie te „smaczki” robią różnicę. Szczerze? Ten mój niedosyt po niespełna 20 kilometrach chciałbym zaspokoić i już myślę, czy nie zapisać się na wrześniową – letnią edycją na Ultra Janosika 50+. A co! Wiem, że będzie świetnie.

Translate »