Łemkowyna Ultra Trail 2019 – relacja

Łemkowyna Ultra Trail 2019 – relacja

Od zawodów minęły już około trzy tygodnie, ja jednak dopiero teraz zebrałem się w sobie by w kilku słowach podsumować mój „pierwszy raz” w krainie Łemków. Decyzja o starcie w tych zawodach chodziła za mną już w 2018 roku, jednak wtedy na przeszkodzie stanął mi start w zawodach Ultra Trail Atlas Toubkal w Maroku. Uznałem jednak, że w 2019 już nie odpuszczę, zresztą ze względów rodzinnych postanowiłem, że będę więcej biegał po zawodach krajowych a mniej zagranicznych. No i stało się. W tym roku biegłem 68 km w Lądku-Zdroju i właśnie 70 km podczas Łemkowyna Ultra-Trail. Przeczytajcie jak mi się podobało!

O „Błotowynie” krążą legendy i to bez wątpienia jeden z lepiej zorganizowanych i bardziej popularnych zawodów trailowych w naszym kraju. Beskid Niski to jeden z najbardziej dzikich regionów naszego kraju. Ja jednak znam go stosunkowo dobrze – podczas wycieczek górskich wielokrotnie się tam zapuszczałem a biegowo brałem udział w pierwszej edycji ultramaratonu Magurskiego. Na Łemkowynę zapisałem się podczas pierwszej tury rezerwacji, na szczęście w tym roku nie było tylu chętnych by konieczne było losowanie więc miałem pewne miejsce na liście startowej.

Gdy było coraz bliżej startu zacząłem rozglądać się za jakimś miejscem noclegowym dla całej mojej rodziny (postanowiliśmy jechać wspólnie). Jak się okazało – było to ekstremalnie trudne. Osobom, które mają większe wymagania polecam szukania miejsca od razu po zapisie na bieg bo jest naprawdę nie łatwo. Ostatecznie my mieliśmy szczęście – wynajęliśmy pokój w Łupkowie, zaledwie kilka kilometrów od Komańczy, gdzie znajdowała się meta wszystkich dystansów.

11 października z samego rana wyjechaliśmy w stronę Krosna, podróż trwała jakieś cztery godziny po czym zameldowaliśmy się w Biurze Zawodów, które było zlokalizowane w Hali Widowiskowo-Sportowej. Duży parking przed halą dał możliwość łatwego zaparkowania. Zresztą – szczerze mówiąc spodziewałem się tłumów a gdy weszliśmy do środka okazało się, że nie ma żadnych kolejek. I tutaj pierwsza ciekawostka – mam za sobą już mnóstwo zawodów ale na żadnych nikt tak skrupulatnie nie weryfikował wyposażenia obowiązkowego. Serio! Musiałem specjalnie biec do bankomatu, żeby udowodnić, że mam wymagają ilość gotówki. Całość jednak mimo wszystko odbywała się sprawnie a osoby obsługujące biuro były niezwykle pomocne (choć nie wszyscy wszystko wiedzieli). Pakiet startowy nie był wybitnie bogaty ale posiadał wszystko co niezbędne – w tym świetną, wytrzymałą mapę. Na kolejnym stoisku kupiłem sobie jeszcze kubek z zawodów (fajny bo duży – 0,4l!) a także dzwonek dla Tymonka. Pokręciliśmy się chwilę po stoiskach. Jeśli chodzi o biegi zagraniczne to wystawiał się tylko jeden bieg – Ultra Trail Hungary. Ogólnie – spodziewałem się pod tym EXPO trochę więcej. Mimo tego było przyjemnie no i nie musiałem tracić tam połowy dnia, co było niewątpliwym plusem.

Po odebraniu pakietu udaliśmy się na starówkę do Krosna gdyż jeszcze nigdy tam nie byliśmy. To przyjemne, ładne i zadbane miejsce. Warto wstąpić na chwilę by je zobaczyć. Wstąpiliśmy też tam na niezłą pizzę – w Bistro Posmakuj (choć zupa pomidorowa przyznać trzeba, że była kiepska). Posileni  (to był nasz obiad) udaliśmy się w drogę do Łupkowa (mieszkaliśmy w Zakątku Łupkowskim – fajne miejsce a zwierzyna podchodzi pod same okna!).

Wieczorem przygotowałem sobie cały ekwipunek, ubrania i chciałem iść wcześniej spać, ale dzieci mi nie dały. W nocy słyszałem mocne podmuchy wiatru i wiedziałem, że może być ciekawie. Nawet przeczuwałem pecha co do zawodów – bo podobnie było z tegorocznym Zimowym Ultramaratonem Karkonoskim, który ze względu na warunki musiał zostać skrócony do 21 km.

Ponieważ miałem wykupiony transport z Komańczy do Chyrowej (autobusem) wstałem w okolicach godziny 3:30 w nocy – było bardzo, bardzo ciężko. To zresztą był chyba najtrudniejszy moment całych zawodów. Przy okazji – bilety należy kupić z wyprzedzeniem w sklepie internetowym organizatora. Mój bilet kosztował dodatkowe 20 złotych. Około 4:15 byłem na miejscu, bez problemu zaparkowałem na przygotowanym parkingu. Prognoza pogody była niezła ale… wiatr był bardzo mocny i co tu dużo mówić, przeraźliwie chłodny. Zjadłem pożywne śniadanie w samochodzie i powoli przeczuwałem, że ten bieg wcale nie będzie przyjemny i słoneczny. Jeszcze przed wyjściem z samochodu zmieniłem legginsy na grubsze, żeby nie było mi zimno (wybrałem do tego model Columbia Titan Wind Block). Wyszperałem też cieplejszą czapkę bo na początku chciałem biec w buffie a padło na Columbia Montrail Beanie, jeszcze rękawiczki i mogłem udać się do autobusu podstawionego naprzeciwko Delikatesów Centrum. Fajnie, że nie trzeba było mieć wydrukowanych biletów a była po prostu lista zapisanych.

W autobusie zdrzemnąłem się na chwilę, po godzinie 6:00 byliśmy na miejscu w Chyrowej. Jak większość biegaczy udałem się do wewnątrz otwartego ośrodka, gdzie na dole można było skorzystać z (płatnej) toalety a u góry ogrzać się w restauracji czy napić kawy lub herbaty. Po jakimś czasie wszyscy po kolei zaczęli zbierać się na start zawodów – w okolice cerkwi w Chyrowej. Słońce już wstało, zrobiło się jasno ale w dalszym ciągu było bardzo chłodno. Miejsce startu było dobrze przygotowane, dwujęzyczny spiker dobrze słyszalny. Bez zbędnej zwłoki, równo o 7:00 rano ruszyliśmy na trasę naszej 70 kilometrowej przygody!

Po pierwszych metrach od razu pojawiła się pierwsza przeszkoda – niewielka rzeczka, potem szlak zaczął wspinać się coraz wyżej i wyżej. Było przepięknie, dzień wstawał, trawy wokół kładły się od naporu wiatru, my parliśmy do przodu, na razie w dość zwartej grupie. Ubrany byłem w absolutnie wszystko co miałem ze sobą – łącznie z koszulką, bluzą (a myślałem, że mi się nie przyda!) i kurtką przeciwdeszczową – tak minęły mi pierwsze kilometry. Dopiero w okolicach 10 km zdjąłem bluzę, byłem już rozgrzany no i robiło się cieplej.

Jeszcze przed startem spotkałem wielu znajomych z którymi miałem okazję zamienić kilka słów podczas całej trasy – to było niesamowitą wartością dodaną akurat tego startu! Po wbiegnięciu na szczyt zaczął się las, dużo śliskich kamieni oraz wystających korzeni, trzeba było uważać. A potem – znowu zbieg a potem podbieg. I tak w kółko. Pierwszy punkt odżywczy znajdował się w przepięknym Iwoniczu-Zdroju. Punkt był połączony miejscem ze startem dystansu 48 km. Akurat w momencie jak wbiegałem w tamto miejsce większość biegaczy zbierała się w okolicach linii startu co z jednej strony było trochę irytujące (trzeba się było przeciskać), z drugiej – motywowało bo co niektórzy nas dopingowali.

Punkt w Iwoniczu był świetnie zaopatrzony tak w jedzenie jak w picie jednak nie spędziłem na nim dłużej niż pięciu minut i pobiegłem dalej. Po krótkim asfaltowym kawałku wróciliśmy na szlak i znowu zaczął się podbieg. W sumie aż to kolejnego podbiegu pokonaliśmy trzy niewielkie wzniesienia. Kilka kilometrów przed drugim punktem odżywczym – w Puławach Górnych niestety prowadziło po drodze asfaltowej. Dalej wiało, dodatkowo ten asfalt zaczął mnie mocno denerwować. Cała trasa składała się w około 20 % z asfaltu co przy tym dystansie dawało… około 14 kilometrów. To dużo, bo gdy nastawiam się na trail to mam nadzieję, że będzie go jak najmniej. A tym razem wyjątkowo mi się dłużył.

Również wspominany drugi punkt był zsynchronizowany, tym razem ze startem dystansu 30 km. O ile tym razem start był przesunięty na bok i nie trzeba było przez niego przebiegać o tyle droga prowadząca do punktu była zbieżna z tą, gdzie po obu stronach były postawione samochody zawodników i… gdzie jeździł autobus z biegaczami. Jak to więc wyglądało? Było piekielnie ciasno, ciepło i nieprzyjemnie. Ten odcinek przed drugim punktem wspominam chyba najgorzej z całych zawodów.

Na szczęście na punkcie czekała na zawodników przepyszna zupka dyniowa a także ziemniaczki, które sprawiły, że zapomniałem o niedogodnościach. Trzeba pamiętać o tym, że organizatorzy zrezygnowali z jednorazowych kubeczków – i chwała im za to. Na tym punkcie spędziłem zdecydowanie więcej czasu niż na pierwszym. Po ruszeniu dalej czekał nas kawałek asfaltu i kolejny, chyba najdłuższy podbieg na trasie (tak mi się przynajmniej zdawało).

Kolejna część trasy prowadziła na przemian po lesie i po otwartych przestrzeniach (gdzie dalej wiało!). Bieg był przyjemny, czułem że nie mam kryzysu a jesienne widoki Beskidu Niskiego rekompensowały wysiłek – było przepięknie aż… nastąpił zbieg a za nim – ostatni punkt odżywczy w Przybyszowie. Tam również nie zatrzymywałem się na zbyt długo. Uzupełniłem wodę w bukłaku, coś tam podjadłem i wiedziałe, że czeka mnie już tylko ostatnie 14 kilometrów i będzie upragniona meta. Do Komańczy wbiegaliśmy od strony Leśnej Willi PTTK, ostatni etap to był chodnik wzdłuż drogi, potem skręt w prawo (było już sporo zawodników i ich rodzin, którzy zagrzewali do boju na ostatnich metrach) i – meta! A co na niej? Medal będący dzwonkiem, smaczne jedzenie (było wege!), balia, szatnia – wszystko co można sobie było wymarzyć. Cały bieg przebiegłem w zestawie ubrań i akcesoriów głównie marki Columbia i muszę powiedzieć, że nie mam do nich wiele zastrzeżeń – szczegółowe testy będziecie mogli przeczytać na blogu 🙂

Byłem szczęśliwy, przebiegłem Łemkowyna Ultra Trail 70 km z czasem 9 godzin i 30 minut co dało mi 135 miejsce na 355 zawodników. Pokonałem podobny dystans o godzinę szybciej niż w Lądku-Zdroju a co najważniejsze – przez cały czas cieszyłem się biegiem, widokami i zmęczeniem. Będę ten bieg pamiętał na długo.

Nie zapomnę jednak też tych mniej atrakcyjnych stron – sporej ilości asfaltu czy przeciskania się przed punktem w Puławach Górnych. To jednak drobnostki bo najważniejsza okazała się satysfakcja! Organizacja (punkty, meta, biuro zawodów) – na piątkę z plusem, tak samo oznakowanie drogi. Czy wrócę na Łemkowynę? Na ten moment nie wiem, ale było warto.

Dzień po biegu udaliśmy się wraz z rodziną na pół dnia na wycieczkę do Łupkowa, jeśli ktoś jest zainteresowany to zapraszam do przeczytania relacji – TUTAJ.

Translate »