Tallinna Maraton 2018 – relacja

Tallinna Maraton 2018 – relacja

Minęło już kilka dni od mojego powrotu ze stolicy Estonii. Była to moja kolejna wspaniała biegowa przygoda. Gdy emocje już opadły a ja wróciłem trochę do świata żywych (niestety, ale po powrocie chorowałem przez kilka dni) nadszedł w końcu czas by opisać Wam jak wypadła największa impreza biegowa w stolicy tego nadbałtyckiego kraju!

Powodów dla których zdecydowałem się na bieg akurat w Tallinnie (kiedy przecież można było wybrać Budapeszt, Warszawę czy Berlin) było co najmniej kilka. Pierwszym z nich była ciekawość – nigdy nie byłem w Estonii. Drugim – fakt, że impreza była częścią oficjalnych obchodów 100-lecia tego kraju i miała być największą imprezą biegową w historii tego kraju (więc drugiej takiej okazji już nie będzie), trzecim – liczyłem, że start i meta na Starym mieście w Tallinnie dostarczą mi niezapomnianych wrażeń, czwartym – zapowiadała się odpowiednia temperatura do biegania oraz po raz pierwszy w historii tego maratonu – bieg po jednej pętli, co jest dla mnie sporym atutem (nienawidzę biegać kółek). Co jeszcze? Pewnie pomniejszych powodów można byłoby znaleźć więcej. Ostatecznie – wiedziałem, że jesienny maraton chcę pobiec właśnie tam.

Śląsk (gdzie mieszkam) od stolicy Estonii dzieli niestety dość spora odległość (przeszło 1300 km). Ja w podróż wybrałem się naszymi rodzimymi – którymi leciałem po raz pierwszy – liniami LOT z Katowic do Warszawy i stamtąd już bezpośrednio do Tallinna. Jeśli jednak ktoś mieszka na północy lub bliżej centrum naszego kraju mógł spokojnie pofatygować się na wyjazd samochodem – wszak z Suwałk to niecałe 700 km, a to już odległość jak ode mnie nad morze – czyli nie tak daleko. Gdy już jesteśmy przy transporcie – lotnisko w Tallinnie było chyba najlepiej zorganizowanym ze wszystkich lotnisk na których byłem w życiu. Także transport miejski jest bardzo dobrze rozwinięty a spod samego lotniska linia tramwajowa prowadzi przez całe miasto (w tym centrum), więc łatwo się dostać w każde miejsce miasta. Zresztą – jak na stolicę to Tallinn nie jest przesadnie dużym, acz niezwykle urokliwym miejscem. Łatwo się w nim odnaleźć i nie ma efektu „przytłoczenia” jaki miewam gdy wjeżdzam do Warszawy, Budapesztu, Mediolanu czy Monachium. Ze względu na odległość lot samolotem jest dość szybki (80 minut z Warszawy). Po przylocie od razu skierowałem się w stronę centrum by ulokować się w hotelu (Hotel Sokos Viru mogę z ręką na sercu polecić – czyste pokoje, ładne widoki z okna, smaczne śniadania, do tego usytuowanie w ścisłym centrum miasta). W tym samym miejscu odbywała się konferencja AIMS więc zaraz po wejściu do środka spotkałem organizatorów Milano Marathon, który biegłem na wiosnę (byłem w koszulce z tego biegu) i od razu zostałem przez nich zagadany na temat wrażeń z Włoch. Dopiero nieco później mogłem zostawić rzeczy w hotelu, przebrać się i ruszyć zapoznać się (choć trochę) z miastem.

Przeszedłem przez centrum mijając od razu bramę Viru z urokliwymi kwiaciarniami z boku i pięknymi kamieniczkami (oraz Mc Donald`sem na rogu). Powłóczyłem się po ścisłym centrum – rynku i przyległych ulicach. Potem udałem się do centrum handlowego obok hotelu, by kupić cokolwiek do jedzenia. Ceny w Estonii są wyższe niż w Polsce. Przykładowo: butelka wody mineralnej to wydatek ok. 70 euro centów, piwo w puszce to ok. 1,5 euro, suszone kalmary (mój przysmak) – ok. 1,30 euro, czekolada – 1 euro, jogurt – 0,75 euro centów itd. W sklepach jest nieco drożej, jednak da się przeżyć. Dopiero pójście do restauracji wiąże się z większymi wydatkami (danie obiadowe w centrum miasta to wydatek rzędu co najmniej 10-15 euro w normalnej restauracji, bez napojów). Bilet na komunikację miejską u kierowcy to koszt 2 euro, na szczęście można kupić bilet również za pośrednictwem aplikacji mobilnej i wtedy jest to już tylko połowa tej kwoty. Opłaca się również kupować bilety 24, 48 czy 72 godzinne (turystyczne).

7 września chciałem w większości poświęcić na zwiedzanie miasta. Po przejrzeniu miejsc w które chciałbym się udać okazało się, że najbardziej ekonomiczną opcją okaże się kupno Tallinn Card na 24 godziny za 25 euro. Pozwala ona na odwiedzenie ponad 50 miejsc w całym mieście. A to co zapamiętam z Tallinna to fakt, że jest to miasto gdzie muzeum znajduje się na każdym kroku. Po zakupie karty (w hotelowej recepcji). Udałem się tramwajem (karta upoważnia do bezpłatnych przejazdów) do dzielnicy Kadriorg, przepięknego miejsca pełnego drewnianych domków, wspaniałego parku oraz pałacu w którym mieści się muzeum sztuki. Chciałem to muzeum odwiedzić, ale gdy tam byłem było jeszcze zamknięte. Udałem się więc kilka kilometrów za miasto – do wieży telewizyjnej, która szumnie była opisywana w przewodniku na stronie internetowej. Owszem – widok z wieży w każdą stronę był piękny (z jednej strony morze i miasto okalające zatokę, z drugiej lasy i niewielkie miejscowości), ale tak naprawdę miałem poczucie, że sam dojazd trwał zbyt długo. Straciłem przez to trochę czasu, który wolałbym wykorzystać inaczej. Trudno. Kolejnym punktem programu było Lennusadam – rewelacyjne muzeum mieszące się w hangarze, gdzie można było zwiedzić łódź podwodną z wewnątrz i uczestniczyć w wielu interaktywnych atrakcjach. Częścią muzeum było także kilka zacumowanych okrętów (w tym wojennych), które również można było zwiedzać. Gdybym był tam z rodziną takie zwiedzanie na pewno zajęłoby nam pół dnia! To punkt którego nie można ominąć będąc w Tallinnie! Po pobycie w muzeum udałem się przez bramę zwaną Grubą Margaretą do centrum miasta, które jest wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. I tam razem z moją Tallinn Card utonąłem w morzu muzeów i pięknych uliczek. Trudno mi nawet na szybko wymienić wszystkie miejsca gdzie byłem, ale z ciekawszych na pewno była to wieża kościoła św. Olafa z której widok był zdecydowanie atrakcyjniejszy niż z wieży TV (całe stare miasto i port na wyciągnięcie ręki), Estońskie Muzeum Zdrowia (fantastyczna sprawa, trudno było mi stamtąd wyjść!), mury miejskie, muzeum miejskie, kościół św. Ducha, ratusz (wraz z wieżą), muzeum orderów (w tym kilka polskich), wycieczka z przewodnikiem po baszcie Kiek in de Kok wraz ze zwiedzaniem muzeum rzeźby w kamieniu (lepiej się ciepło ubrać), kościół św. Mikołaja, Sobór św. Aleksandra Newskiego (robi wrażenie!) czy Muzeum Okupacji to tylko kilka z punktów mojego programu. W ten dzień zrobiłem wg mojego zegarka ponad 22 kilometry, tylko zwiedzając.

W międzyczasie odwiedziłem również biuro zawodów i EXPO, które mieściły się w namiotach na placu wolności. Tam pełną parą trwały już przygotowania do imprezy – stawiane były barierki, start, meta, postawiona była scena, ogromny sklep/namiot Nike oraz kilka innych elementów niezbędnych podczas każdego biegu (depozyty i szatnie mieściły się nieopodal ulicy Hartu, na której mieściła się meta zawodów. EXPO nie było zbyt imponujące – można było zapoznać się z kilkoma ciekawymi biegami  – w tym z maratonem w Rydze, St. Petersburgu i… Krakowie! Nie zabrakło stoiska z żelami energetycznymi i w zasadzie wszystko było jak należy. Biuro zawodów także działało bardzo sprawnie. Można było na żywo zobaczyć wszystkie medale, sprawdzić swój nr startowy. Całość była po prostu profesjonalna.

Zawartość pakietu maratońskiego była naprawdę imponująca, nie zabrakło izotonika, kilku smakołyków, kremu, oczywiście numeru startowego ale i wyjątkowej koszulki, która specjalnie na 100-lecie kraju przybrała kolory flagi państwowej Estonii (piękna pamiątka!). Częścią pakietu był również voucher na rejs statkiem Tallink do Helsinek bądź Sztokholmu (o tym więcej za moment) – ogólnie, było na bogato!

Po całym dniu zwiedzania, po godzinie 18:00 wróciłem do hotelu. Miałem ponad 22 kilometry w nogach (wg krokomierza w zegarku). I wiecie co? Miałem jeszcze jeden punkt programu – bieg na 5 km w ramach Nike We Fly TLN! Ponieważ od hotelu do linii startu miałem ok. 5 minut szybkiego marszu na pół godziny przed imprezą rozpocząłem truchcik w stronę placu wolności. Gdy tam dotarłem byłem zaskoczony rozmachem imprezy. Linia startu była cała w ekranach LEDowych gdzie pojawiała się nazwa imprezy. Nie inaczej było wokół sceny a wszędzie, dosłownie wszędzie było widać mnóstwo osób w koszulkach Nike We Fly TLN (bieg w koszulce był obowiązkowy). Ponieważ był to Youth Race na starcie można było zauważyć mnóstwo młodzieży a mnie osobiście ogromnie cieszył widok tylu młodych osób, które czerpią radość ze sportu! Na starcie stawiło się ponad 4 000 osób, które szczelnie zapełniły ulicę Hartu i Plac Wolności. Przed startem została przeprowadzona rozgrzewka, potem odliczanie i start ostry. Po tych 22 kilometrach zwiedzania czułem, że nogi mam ciężkie, z drugiej strony – byłem tydzień po pobiciu życiówki na 5 km (aktualnie 20:07) i byłem przekonany, że taki dystans jest dla mnie do mocnego przebiegnięcia. Zaraz za linią startu czekał nas zakręt w prawo, kawałek szerokiej ulicy (udało się rozproszyć) a potem kolejny zakręt w prawo i dość długi podbieg w stronę Toompea. Tutaj każdy jeszcze był pełen sił więc biegliśmy stosunkowo szybko, potem zbieg i…niespodzianka! Spodziewałem się biegu ulicznego a zaskoczyło mnie, że  w pewnym momencie skręciliśmy do parku i musieliśmy biec między drzewami, zwykłą parkową ścieżką (nieutwardzoną – pomiędzy korzeniami). Trochę mnie to zdziwiło i w tym miejscu zrobiło się nieco zamieszania (bo dalej było dość tłoczno). Potem wpadliśmy już na utwardzoną parkową ścieżkę, kilka zakrętów i ok. 1,5 kilometra przed metą wbiegliśmy przez piękne miejskie mury na starówkę a tam… czekał na nas bruk i kolejny długi podbieg, po którym nastąpił niedługi zbieg a ostatnie 500 metrów to był koszmar. Podbieg pod Hartu Street gdzie znajdowała się meta dał (nie tylko mi) w kość. Wtedy najdobitniej poczułem niewyspanie i cały dzień chodzenia. Ostatecznie na linię mety wbiegłem z (jak na siebie) całkiem przyzwoitym czasie 21:24. Emocje były ogromne. Ostatecznie mój czas pozwolił mi zająć 162 miejsce na 4085 uczestników a ja uznałem, że pierwsze koty za płoty. Pozwiedzałem kawałek Tallinna na biegowo i było naprawdę świetnie (choć wcale nie tak łatwo). Za metą czekał medal i izotonik a także rozdanie nagród dla najlepszych i… konkurs! Na uwagę zasługiwało to, że faktycznie ogromna ilość biegaczy i ich rodzin zostało na Placu Wolności i razem świętowało swój mały biegowy sukces. To był naprawdę fantastyczny bieg, który zapamiętam na długo. Po biegu wróciłem do hotelu i musiałem odpocząć gdyż…

W kolejny dzień o godzinie 6:30 musiałem już być w terminalu portowym. Tak jak wspominałem w pakiecie startowym znajdował się voucher zniżkowy na podróż statkami Tallink. Jedyna okazja bym mógł z niego skorzystać była właśnie dzień przed maratonem. Zaplanowałem więc jednodniową wycieczkę do stolicy Finlandii – Helsinek. Dzięki voucherowi za przepłynięcie statkiem w obie strony zapłaciłem zaledwie 18 euro! A miałem okazję płynąć ponad 200 metrowym statkiem z 11 piętrami – MegaStarem. To już samo w sobie było dla mnie niezwykłym przeżyciem. Pierwszy raz mogłem płynąć statkiem w którym znajduje się kilka restauracji (w tym Starbucks i Burger King), ogromny market, bar i wiele innych atrakcji. Jedynym minusem była mocno rozkręcona klimatyzacja i ogólny chłód w statku. Ale i tak było świetnie.

Krótko podsumowując mój pobyt w Helsinkach – zdążyłem spotkać się ze starą znajomą, pospacerować po centrum (w porównaniu do Tallinna nie robiło wielkiego wrażenia), zjeść obiad z przepysznych smażonych ryb na targu i odwiedzić park w którym odbywała się fińska edycja Runmageddonu – czyli Viking Mudder! Fajnie było zobaczyć, że nie tylko u nas biegacze czerpią przyjemność z pokonywania kolejnych przeszkód. Same Helsinki – fajne właśnie na taką jednodniową wycieczkę. Co więcej, trafiłem (jak podczas całego wyjazdu) na dobrą pogodę, więc naprawdę nie mogłem narzekać. W Tallinnie zameldowałem się z powrotem o godzinie 18:00 a już pół godziny później odpoczywałem w hotelu. Cieszę się, że łącznie 4 godziny na statku sprawiły, że moje nogi trochę odpoczęły. Po tym wszystkim ostatnie przygotowanie ubrań przed maratonem i wcześniejsze niż zwykle pójście spać – zawsze przed maratonem ląduję w łóżku przed 21:00 a zasypiam najpóźniej godzinę później (po przejrzeniu trasy biegu).

Nastąpił dzień „0”. Nastawiony budzik obudził mnie o godzinie 7:03. Tak, zawsze ustawiam nieparzyste końcówki, zresztą nieważne. Po szybkiej porannej toalecie udałem się do restauracji. Wśród ogromnego wyboru różnych bardzo smacznych rzeczy musiałem mocno się pilnować. Ostatecznie zjadłem to, co miałem przetestowane – kromkę chleba z dżemem, dwa croissanty i kawałek babeczki. Wszystko to popiłem kubkiem soku i dwoma kubkami kawy kończąc bananem. Z pełnym brzuchem wróciłem do hotelowego pokoju, skoczyłem obowiązkowo do ubikacji, użyłem tu i ówdzie wazeliny, nie zapomniałem o plastrach na sutki. Na koniec zaczepiłem numer startowy o koszulkę i byłem gotowy na zawody choć…

Przed przylotem do Tallinna wcale nie czułem się dobrze przygotowany do tego maratonu. Przez ostatnie kilka miesięcy (w zasadzie od maja do września) moje treningi opierały się o 4-5 kilometrowe, szybkie biegi z psem przed pracą. Ponieważ w maju urodziło mi się drugie dziecko po prostu popołudniami nie znajdowałem czasu na dłuższe wybiegania. Moim najdłuższym treningiem było… 16 km. Dlatego nie wiedziałem jak mój organizm zareaguje na 42 kilometry. Postanowiłem, że bezpiecznie spróbuję pobiec poniżej 4 godzin, bo taki wynik jest minimalnym, który mnie satysfakcjonuje.

Usytuowanie hotelu bardzo blisko miejsca startu i mety bardzo ułatwiło mi poruszanie się po mieście no i jakby nie patrzeć, nie musiałem się przejmować tym jak i czy dojadę na czas. Spokojnym krokiem udałem się wzdłuż jednej z głównych ulic na start a tam… kilka tysięcy maratończyków już czekało. Należy nadmienić, że tegoroczna edycja Tallinna Maraton była najbardziej międzynarodową ze wszystkich dotychczasowych. Dało się zauważyć przede wszystkim mnóstwo Finów ale także sporo Rosjan, Niemców, Anglików, obywateli RPA… było naprawdę bardzo kolorowo i wesoło!

Przed startem można było zauważyć dobrze zorganizowane ToiToie (na tyle dużo, że kolejki były niewielkie), ciężką pracę spikera oraz dobrze pilnowane strefy startowe. Ze względu na to, że mój numer startowy to 303 znalazłem się stosunkowo blisko samego przodu stawki. Nie potrafiłem nigdzie wypatrzyć balonika na 4:00 za którym chciałem biec. Za to gdzieś z przodu widziałem 3:45 oraz 3:30. Plan na pierwsze kilometry miałem prosty – nie spalić, nie biec za szybko i czekać aż w końcu dogoni mnie pacemaker na 4:00. Potem chciałem się go trzymać do ok. 40 kilometra a następnie spróbować ugryźć kilka sekund. Jak widać jednak pomysł pomysłem, a życie życiem.

Wystartowaliśmy przebiegając przez piękną ledową bramę. Pierwszy zakręt w lewo, jak zwykle przy biegach masowych na początku jest bardzo tłoczno. Staram się nie forsować tempa bo z tyłu głowy mam ten swój brak długich wybiegań. Jeszcze zanim minął pierwszy kilometr z prawej strony minęliśmy mój hotel, potem trochę biegu wzdłuż murów starego miasta, baszta Gruba Margareta i po 2 kilometrze pożegnaliśmy stare miasto. Na trzecim kilometrze minęliśmy Hangar muzeum w którym byłem przedwczoraj, a potem wbiegliśmy w osiedle o nazwie Kalamaja. Mimo tego, że była sobota rano sporo osób kibicowało nam z chodników i okien. Wspomniane osiedle było po prostu rewelacyjne! Mnóstwo drewnianych, przepięknych budynków. Człowiek faktycznie czuł tam ducha Skandynawii. Właśnie gdzieś w okolicach 4 kilometra dogoniła mnie Ewelina dla której był to 50-ty start w maratonie (gratulacje!). Zaczęliśmy z Eweliną rozmawiać i niepostrzeżenie zamiast zwalniać, jak miałem w planach kolejne kilometry biegliśmy coraz szybciej i szybciej – gdzieś w widełkach 5:01 – 5:04 min/km, zdecydowanie na szybko i czas nam leciał w ten sposób aż do ok. 14 kilometra kiedy… udało nam się dogonić pacemakera na 3:45. Gdyby udało mi się dotrwać do końca za balonikiem pobiłbym swój rekord życiowy (który po Mediolanie wynosił 3:46:19). Ponieważ Ewelina nie chciała biec w grupie, a ja nie chciałem dalej przyspieszać przybiliśmy sobie piątkę a ja zostałem za balonem z bardzo ważną decyzją – albo lekko zwalniam i bezpiecznie dobiegam do mety, albo trzymam się grupy i próbuję biec na życiówkę nawet bez odpowiedniego przygotowania. Ostatecznie uznałem, że dopóki dam radę, trzymam się zająca. Na 16 kilometrze wbiegliśmy do skansenu! WOW! Nie spodziewałem się, że będziemy przebiegać głównymi alejkami mogąc podziwiać piękne, stare budynki, które się tam znajdowały. Przeżycie naprawdę niebywałe. Co więcej – była okazja do tego, by stopy trochę odpoczęły od asfaltu, bo droga przez skansen wiodła zwykłą (choć szeroką) ścieżką. Te ponad 2 kilometry na długo zostaną w mojej pamięci (podobnie jak panowie, którzy przygrywali nam na akordeonie!). Kolejne kilometry były…dziwne. Biegliśmy wśród wysokich traw, z lewej strony widząc morze po… szerokiej, drewnianej kładce. Dla mnie nie było to przyjemne dlatego, że pod tyloma biegaczami kładka delikatnie się poruszała, co utrudniało jednostajny bieg. Bardzo ucieszyłem się, gdy to się już skończyło, choć widoki były naprawdę ładne. Ani się nie spostrzegłem gdy minąłem pomiar czasu na 21 kilometrze. Połowa trasy była już za mną. Wiedziałem jak przebiega trasa więc teraz spodziewałem się tego co najgorsze. Najpierw park z trzema zawijasami, na szczęście w tym miejscu nie brakowało kibiców a i mijana plaża także dodawała uroku. Niestety punkt marki Gardena (który miał nas schładzać) był tylko iluzoryczny, bo prawie woda tam nie leciała. No ale nie można mieć wszystkiego. Po wybiegnięciu z parku nad morzem pobiegliśmy (minimalny podbieg) obiec mniejszy park, gdzie słychać było z głośników motywującą muzykę, która bardzo nam pomogła. Już na etapie zawijasów powoli moja głowa zaczynała wmawiać mi, że lepiej odpuścić i nieco zwolnić, nie był to jednak jeszcze kryzys. Starałem się dawać radę. Przez kolejne kilka kilometrów nie działo się nic spektakularnego a potem nadszedł 29 kilometr i zaczął się maraton. Niewielka nawijka z leciutkim podbiegiem naprawdę dała mi się we znaki. Na szczęście pomogła mi piosenka Green Day`a na samym końcu agrafki. Potem dwa spokojne kilometry i na 32 kilometrze czekała mnie najdłuższa nawijka w życiu. Coś o czym wiedziałem, że tam jest, ale nie wiedziałem, że aż tak mi da popalić. Łącznie nawijka miała ponad 5 kilometrów. Pierwsza połowa lekko w górę, druga lekko w dół. To właśnie tam najbardziej chciałem odpuścić. Było już stosunkowo ciepło, nogi były ciężkie i bolące a biegło się i biegło a…nic się nie zmieniało. Było ciężko, uwierzcie. Jednak gdy się skończył ten koszmar to był już 37 kilometr. Tylko piątka do mety! Jest już blisko. Mało tego, maratończycy na tym kilometrze połączyli się z półmaratończykami, którzy ze względu na krótszy dystans biegli szybciej. To dodatkowo motywowało choć były dwa miejsca, gdzie było przez to naprawdę tłoczno. I właśnie gdzieś w tym tłoku mój pacemaker z balonikiem 3:45 się zgubił. Nawet się nie spostrzegłem kiedy (byłem zmęczony, nic dziwnego). No i co mi pozostało? Biegłem dalej starając się w jakikolwiek sposób utrzymywać stałe tempo. Po 40 kilometrze znaleźliśmy się znowu w okolicach starego miasta. Było już naprawdę blisko a mimo wszystko w głowie dalej słyszałem, że może lepiej na chwilę przystanąć, że już dość, że ciężko. Nie było mi zresztą łatwo, to prawda, ale opary jeszcze były – niech świadczy o tym fakt, że 41 kilometr był najszybszy w moim wykonaniu – 4:57 min/km! Czyli jednak się da. Gdy już zauważyłem mój hotel i zacząłem wbiegać w centrum pełne kibiców wiedziałem, że dałem radę. Najpierw piękna brama Viru (super przeżycie!), potem brukowane uliczki wypełnione przechodniami i kibicami by obok budynku Old Hansa, nieopodal rynku i ratusza wbiegać (ostatni podbieg – najgorszy) na główną ulicę – Harju Street gdzie za zakrętem czekała…upragniona meta! Patrzę na zegarek – jest za dobrze, więc nie odpuszczam. Nie ma sensu już kalkulować, po prostu biegnę. Mijam metę zmęczony z uśmiechem na twarzy, spoglądam na zegarek i oczom nie wierzę – 3:42:12! Całkiem nieoczekiwanie pobiłem swoją życiówkę o ponad 4 minuty. I to bez przygotowania i na trudniejszej trasie niż chociażby w Mediolanie! WOW! Gdyby mi ktoś powiedział przed biegiem, że uda mi się osiągnąć taki czas przed startem to z pewnością bym go wyśmiał. To kolejny powód dla którego jubileuszowy Tallinna Maraton będę wspominał do końca życia! Niesamowite emocje (a to jest w życiu najważniejsze). Za metą czekał na mnie PRZEPIĘKNY i absolutnie wyjątkowy medal przedstawiający narodowy kwiat Estonii – słonecznik. Jest to zdecydowanie jeden z najładniejszych medali (a mam ich ponad 100) jakie posiadam. Nieco dalej rozdawane są izotoniki i woda, biorę i jedno i drugie i idę dalej. Można spryskać sobie mięśnie chłodzącym sprayem (z czego korzystam) i idę dalej. Spotykam trzy osoby z Polski (w tym Ewelinę, która przybiegła z czasem 3:38), robimy sobie pamiątkowe zdjęcia, gratulujemy wyników i każdy idzie w swoją stronę. Ja na Plac Wolności, gdzie przysiadam, wypijam izotonik, dochodzę do siebie i wymieniam kilka zdań z biegaczką z Danii. Potem powoli kieruję się do specjalnego miasteczka dla maratończyków. Szczęśliwy, z medalem na szyi, zmęczony, spocony ale potwornie szczęśliwy.

Do miasteczka maratońskiego wpuszczane są tylko osoby z numerami startowymi z maratonu. Pierwsza i najdłuższa kolejka to kolejka do… lanego piwa! Oczywiście staję w niej i już po kilku minutach mogę degustować estońskie Saku. A potem idę pod namioty z jedzeniem i doznaję oczopląsu. Jeszcze na żadnym biegu nie widziałem takiego wyboru jedzenia! Zjadam najpierw pyszną zupę, potem pół talerza wegetariańskiej potrawy z makaronem. Nie mam ochoty już więcej jeść ale… wiem, że wieczorem na pewno będę chciał uzupełnić kalorie. Zabieram ze sobą jogurt, drożdżówkę, pół bagietki, dwa batoniki twarogowe i dwa piwa bezalkoholowe w puszkach. Po tym siadam sobie w rogu miasteczka, powoli sobie coś podjadam i oglądam rzesze kolejnych maratończyków, którzy szczęśliwi po osiągnięciu celu przychodzą coś zjeść. Było PRZE-PY-SZNIE!

Po jakimś czasie wracam do hotelu. Tam czeka na mnie porządny prysznic. Idę jeszcze przejść się po mieście, odwiedzić centrum handlowe by kupić jakieś estońskie słodycze dla rodziny a następnie idę spać. Powiem Wam, że miło kładzie się spać po swoim małym bo małym, ale jednak osobistym sukcesie. Wiem, że nikogo nie obchodzi to, czy biegnę maraton w 3, 4 czy 5 godzin. Dla mnie jednak ma to znaczenie, bo to są godziny treningów i litry mojego wylanego potu. To jest wiele mojego wolnego czasu, który poświęciłem na bieganie. To mnie po prostu cieszy i za to właśnie kocham ten sport!

Jeszcze na koniec – strefy nawodnienia zostały ulokowane co 3-4 kilometry. Były na bieżąco, bardzo dobrze obsługiwane i stosunkowo długie. Można było wybierać w wodzie, izotoniku, soli, bananach, czekoladzie czy pomarańczach. Jak dla mnie super – choć gdyby były minimalnie częściej, to na pewno by to nie zaszkodziło. Na trasie były rozlokowane również dwa punkty z żelami energetycznymi. Dzięki czemu ja nie musiałem biec z żadnym w ręce. Jeśli chodzi o ciekawostki – na dystansie półmaratonu wystartowała Pani Prezydent Estonii a tylko kilku sekund zabrakło, by pobić rekord Estonii w biegu półmaratońskim (ale nie przez Panią prezydent).

Dzień po maratonie nie wymaga już rozpisywania się – po śniadaniu spakowałem się, wsiadłem w tramwaj na lotnisko a tam w samolot do Warszawy (opóźniony!) na lotnisku Chopina miałem tylko 12 minut na przesiadkę do Katowic, na szczęście mi się udało o czasie dolecieć do domu!

Jak oceniam Tallinna Maraton 2018? To jeden z najlepiej zorganizowanych festiwali biegowych w jakich brałem udział (bo tak trzeba nazwać trzy dni biegania po stolicy Estonii). Atmosfera wielkiego biegowego święta, perfekcyjna organizacja i trasa z naprawdę ciekawymi miejscami to zdecydowane atuty tego biegu. Jeśli miałbym okazję to na pewno pobiegłbym go ponownie!

Na koniec chciałbym gorąco pogratulować organizatorom za cały trud włożony w organizację tak wspaniałego eventu a także mojej rodzinie, że mogłem być częścią obchodów 100-lecia Estonii!

Translate »