Kilka dni temu wróciłem z ponad tygodniowego pobytu w Maroko. To było moje pierwsze spotkanie z nowym kontynentem a tym samym również z górami Atlasu, gdzie spędziłem cały ten czas. Mój pobyt tam chciałbym bardzo Wam przedstawić w formie relacji, jednak dlatego by tekst nie był zbyt długi i by każdy znalazł element, który go interesuje pozwalam sobie podzielić go na dwie części: dzisiejszą – opisującą zawody Ultra Trail Atlas Toubkal 2018, oraz kolejną – opisującą moje wejście na najwyższy szczyt Afryki Północnej, gór Atlasu i Maroka, czyli Jbel Toubkal (4167 m n.p.m.). Zapraszam do lektury!
O UTAT dowiedziałem się w 2017 podczas EXPO towarzyszącemu TNF Lavaredo Ultra Trail. Bieg od razu mocno mnie zainteresował i wiedziałem, że jeżeli będę chciał wziąć w nim udział to na pewno wybiorę formułę Challenge czyli 42 i 26 km dzień po dniu (szerzej o tym za chwilę). Gdy dokładniej sprawdziłem możliwości transportu oraz sam event uznałem, że jest to chyba jeden z najbardziej przystępnych dla biegaczy z Europy zawodów w Afryce (zresztą nic dziwnego – jest organizowany przez Francuzów).
Cena pakietu startowego wynosiła 390 euro (pewnie teraz łapiecie się za głowę), jak się jednak okazuje nie jest to tylko pakiet startowy na bieg, ale w zasadzie czterodniowe zaplecze łącznie z noclegami, toaletami, zabezpieczeniem i ogólnie, całą imprezą. W skład wchodził:
- Transport z lotniska w Marrakeszu do miejsca docelowego oraz z powrotem
- Cztery noclegi w czteroosobowych namiotach o wielkości 16m2 (dla zainteresowanych dodatkowo płatne – 80 euro – noclegi pod dachem w CAF)
- Sanitariaty (prysznice, toalety)
- Ubezpieczenie
- Wyżywienie: cztery obiadokolacje i cztery śniadania
- Woda mineralna na czas pobytu
- Dodatkowe atrakcje takie jak konferencje, zwiedzanie wioski berberyjskiej, muzyka ludowa, odkrycie rzeźb skalnych, wycieczka po parku narodowym i inne
- Pakiet startowy na wybrany bieg w ramach UTAT
Ze swojego już całkiem sporego doświadczenia z samodzielną organizacją startów w biegach zagranicznych wyszło mi, że cena ta wcale nie jest tak wysoka, jakby się mogło wydawać. Jednak najpierw trzeba się dostać do Marrakeszu, jak się okazuje jest to łatwiejsze niż lot np. do Tallinna. Leciałem bezpośrednim (4 godziny i 40 minut) lotem liniami RyanAir z Krakowa do Marrakeszu. Wraz z 20 kg bagażem rejestrowanym zapłaciłem za całość ok. 950 złotych w dwie strony. Do tej kwoty niewielkie kieszonkowe i nic więcej w zasadzie nie potrzebujemy. Drugi z Polaków (Bartek), który startował w UTAT zapłacił za lot z bagażem podręcznym około 400 złotych w dwie strony (od 5-8 października). Jak na tak długi lot to naprawdę nie są porażające koszty.
Po przylocie do Marrakeszu trzeba uzbroić się w cierpliwość, niestety opuszczamy UE i musimy przejść przez procedurę wizową (która nie jest problematyczna, ale kolejka do celników jest długa), następnie odbiór bagażu, jeszcze jedno skanowanie czy nie przenosimy bomby i po ok. 1,5 godziny na lotnisku w końcu można wyjść z terminalu (warto przy okazji wymienić trochę pieniędzy na dirhamy bo w Ouikameden – bazie zawodów niechętnie przyjmują euro). Przed wyjściem z terminalu łatwo znaleźć napis UTAT – to miejsce, gdzie 4 października było miejsce zbiórki uczestników zawodów. Ja byłem na miejscu przed 11:00 (jechałem z Imlil bo w Maroku spędziłem już kilka dni). Po godzinie 12:00 zostaliśmy zaproszeni do komfortowych, nowych (jak na warunki marokańskie naprawdę fantastycznych) autobusów i udaliśmy się w drogę do Ouikameden – miejscowości, która jednocześnie jest pierwszym ośrodkiem narciarskim w Maroku. Mieści się na wysokości 2600 m n.p.m. (wyżej niż nasze Rysy!). Droga to ponad 60 kilometrów, które autobus pokonywał ponad 1,5 godziny. O ile sam wyjazd a Marrakeszu nie był specjalnie interesujący to w miarę wjazdu coraz wyżej odsłaniały się przed nami przecudownie widoki Atlasu a rozmowy w samym autobusie się zakończyły. W końcu dotarliśmy do miejsca docelowego. Ci, którzy mieli opłacony nocleg w budynku CAF wysiedli pierwsi, nas z kolei zawieziono do zorganizowanej wioski namiotowej. Przed bramą sprawdzono po raz kolejny naszą obecność a potem kierowano do odpowiednich namiotów (mój miał nr 51 i jak się okazało dzień później ulokowano mnie z drugim Polakiem, który brał udział w zawodach, mimo tego, że wcale o to nie prosiliśmy, choć było to bardzo miłe ze strony organizatorów!). Rozłożyłem cały swój bagaż, a miałem tego wcale nie tak mało i ruszyłem na zwiedzanie okolicy.
Ouikameden jest niewielką miejscowością, gdzie można znaleźć dosłownie dwa sklepy z żywnością, kilka kawiarni/restauracji, gdzie serwują wyłącznie tadżin i herbatę i w zasadzie tyle. Kilka wyciągów narciarskich, budynek CAF, budynek parku narodowego Atlas Toubkal, niewielka zapora i mnóstwo owiec. Senne miejsce, przynajmniej gdy nie ma sezonu narciarskiego. Ale wokół roztaczały się takie widoki, których długo jeszcze nie zapomnę. Trzeba przyzwyczaić się do mentalności mieszkańców – potrafią oni stosunkowo nachalnie chcieć sprzedać biżuterię, batoniki z orzechami, pamiątki, dzbanki i wszelkie inne rzeczy, które mają. Gdy człowiek nie chce kupić mogą również zaproponować wymianę (w moim przypadku byli zainteresowani wymianą za buty i koszulkę, to drugie zresztą jednej z osób przekazałem za darmo). Co ciekawe są bardzo ufni – od razu mówili, że buty sobie ode mnie odbiorą dopiero jak już będzie po moim biegu. Sprytnie, prawda?
Jak się okazało ceny w Ouikameden są dostosowane do francuskich portfeli. O ile kilka dni wcześniej w Imlil płaciłem 35-50 dirhamów za tadżin z herbatą to w Ouikameden był to wydatek rzędu 60-70 dirhamów. W budynku CAF można było za to kupić trunki alkoholowe (o które trudno było w Imlil) i tak, małe piwo to wydatek 2,5 euro z kolei butelka wina to 10 euro. Obie rzeczy bardzo popularne wśród wszystkich uczestników zawodów. Na pamiątki już nikt mnie tam nie naciągnął, więc nie powiem jak kształtowały się ceny (choć targować się trzeba i to bardzo mocno, w Imlil potrafiłem zejść z ceny z 25 euro na 12 euro + magnes gratis kupując pamiątki:).
Organizatorzy UTAT na czas imprezy stawiają całe miasteczko na pastwisku i boisku! Patrząc od strony głównej drogi po prawej mamy budynek CAF, gdzie mieszkają osoby, które opłaciły noclegi pod stałym dachem, jest tam też niewielki bar, kilka miejsc do naładowania smartphone`a czy notebooka (jest także Wi-Fi, ale nie jest łatwo się do niego zalogować). To także miejsce gdzie są udostępnione dla wszystkich prysznice. Po drugiej stronie drogi, na wspomnianym już pastwisku po lewej stronie znajduje się kilka ogromnych namiotów. Żeby do nich wejść należy przejść przez pięknie przystrojoną bramę (przed którą powiewają dumnie marokańskie flagi). Zaraz po wejściu po prawej stronie znajdowało się biuro zawodów a także miejsce dla spikera i osób obsługujących pomiar czasu. W pierwszym namiocie po lewej znajdował się sklepik z pamiątkami z biegu (można było kupić koszulkę, bluzę, czapkę ale także sprawdzić powrotny autobus czy oddać używane biegowe rzeczy dla osób z Maroka). W kącie znajdowało się też niewielkie stoisko z reklamą atrakcji parku narodowego Toubkal. Idąc dalej wgłąb po lewej znajdował się ogromny namiot, który został zaaranżowany w restauracje – okrągłe stoliki były pokryte obrusami, chodziło się wyłącznie po dywanach – naprawdę robiło to wrażenie. Taki sam namiot był z drugiej strony – w nim można było schronić się przed biegiem, to także miejsce gdzie odbywały się odprawy przedstartowe. Przed tymi namiotami były też trzy punkty spotkań „meeting points” – gdzie można było przyjść o konkretnej godzinie, by wybrać się na jedną z trzech wycieczek – o tym szerzej za chwilę. Ostatnią częścią kompleksu była ogrodzona wioska namiotowa składająca się z ponad 60 namiotów o wielkości 16m2 każdy. Namioty były na tyle wysokie, że dało się w nich stanąć. Każdy namiot posiadał również materace do spania – więc nie było trzeba brać karimaty czy maty samopompującej. Nieopodal była także toaleta (myta stosunkowo często), właśnie dla osób stacjonujących na polu namiotowym. Wydaje się, że te kilka dni w Ouikameden cała miejscowość żyła tylko i wyłącznie zawodami!
Tak jak już wspominałem w miejscowości znaleźliśmy się po godzinie 13:30. Już o godzinie 15:00 byłem zapisany na pierwszą wycieczkę – do wioski berberyjskiej. Gdy pojawiłem się na miejscu zbiórki okazało się, że grupa nie jest specjalnie liczna – było nas bodajże 12 osób plus przewodnik. Z lekkim opóźnieniem ruszyliśmy przed siebie. Jak się okazało wycieczka wcale nie była krótka, bo trwała ponad 3 godziny! I nie był to spacer po asfalcie, do wioski szliśmy ponad godzinę wśród przecudownych widoków ale i po bardzo niegościnnej i trudnej trasie. Na miejscu nasz przewodnik zaprowadził nas na taras jednego z domów skąd rozpościerał się widok na niewielką wioskę berberyjską – można było zobaczyć na własne oczy jak ciężkie życie mają ludzie, którzy mieszkają w tamtejszych górach. Ugoszczono nas tradycyjną herbatą i po kilkunastu minutach odpoczynku… ruszyliśmy w drogę powrotną do bazy UTAT. W trakcie trasy zrobiliśmy ponad 700 metrów przewyższenia. Po powrocie nie byłem pewien, czy dobrze zrobiłem i dodatkowo męczyłem sobie mięśnie przed wymagającym biegiem, żeby…napić się herbaty. Może też wioska zrobiłaby na mnie większe wrażenie, gdybym kilku podobnych nie mijał już w drodze na Jbel Toubkal.
Po wycieczce udałem się prosto do biura zawodów by odebrać pakiet startowy. Bez żadnej kolejki podszedłem do stolika opisanego jako Challenge Atlas i tam po okazaniu nr polisy ubezpieczeniowej odebrałem pakiet startowy na który składał się numer startowy, agrafki, dwie nalepki i torba. Pomyślałem sobie, że w sumie dość skromnie, ale ważne, że odebrany numer już miałem i nie musiałem się tym przejmować.
Po tym wszystkim poszedłem zjeść tadżin, dołączyła do mnie dwójka Rosjan z Sankt Petersburga, których poznałem w trakcie wycieczki do wioski (Ludmila i Nikita), po zjedzeniu poszedłem spędzić trochę czasu w okolicach CAFu i po pierwszej kolacji, która miała miejsce w namiocie (przy wejściu sprawdzano opaski, które nam dawano przy przekazywaniu pakietu startowego także nikt spoza biegaczy i organizatorów nie miał tam wstępu) restauracyjnym. Po tym męczącym dniu poszedłem spać (noc w namiocie spędziłem sam, dopiero dzień później dojechał do mnie Bartek).
6 października obudziłem się przed godziną 8:00 i po porannej toalecie udałem się na śniadanie. Można było wybierać w kawie, herbacie – do jedzenia zaś było nieco owoców (banany i jabłka) a także pokrojony chleb i różne smarowidła – od serka Kiri, przez miód po różne rodzaje dżemów (w tym mój ulubiony – figowy). Śniadania codziennie były takie same, ale były smaczne i pożywne. Jedzenia też można było brać do woli. Podobnie zresztą było z kolacjami, gdzie także było to samo (oprócz ostatniej kolacji, która była nazwana – couscous party). Po śniadaniu udałem się na miejsce zbiórki – byłem zapisany na oglądanie prehistorycznych malowideł. Również na tej wycieczce nie było zbyt wiele osób, ta jednak trwała tylko nieco ponad godzinę. Przewodnik zaprowadził nas na górkę nad miastem i zaczęliśmy spacerować wśród wielkich głazów. Kilkukrotnie pokazywał nam wyryte w kamieniu różne obrazy – sylwetki ludzi i zwierząt a także np. tarczę. Mimo tego, że rozmowa głównie toczyła się po francusku (z którego znam tylko słowa merci i bonjour) wycieczka była bardzo ciekawa i pouczająca. Podobała mi się bardzo! Po jej zakończeniu miałem trochę czasu wolnego by znowu o 15:00 udać się w ostatnią z możliwych (czyli trzecią) wycieczkę – tym razem dot. parku narodowego Toubkal. Zostaliśmy zaprowadzeni do budynku na początku miejscowości, gdzie w środku można było zobaczyć niewielką ekspozycję dot. parku a także makiety i mapy. Następnie przewodnika podzieliła nas na kilka grup (ja byłem z moimi znajomymi z Rosji) i mieliśmy różne zadania do wykonania. Jednym z nich było określenie co znajduje się na prehistorycznych malowidłach, drugim z kolei złowienie żyjątek pływających w jeziorze i powiedzenie czym są, prócz tego było jeszcze kilka zabaw sprawnościowych – bawiłem się przednio. Całość trwała niecałe dwie godziny.
Po powrocie do wioski wiedziałem, że ten dzień również wykorzystałem maksymalnie ale… trzeba odpoczywać bo już o 6:00 czeka mnie start na najdłuższym dystansie podczas tego wyjazdu. Po kolacji przygotowałem wszystkie rzeczy do biegu i udałem się do śpiwora (RAB Ascent 500 – z czystym sercem polecam!). Około 23:00 zbudził mnie potężny wiatr, który miotał namiotem na wszystkie strony. Niestety drzwi naszego namiotu były na rzepy a nie zamki stąd przy mocniejszych porywach wiatru po prostu się otwierały. Co około pół godziny trzeba było wstawać i poprawiać drzwi. Już wiedziałem, że nie będę wyspany. Do tego chwilę później zaczął kropić deszcz. Przez to ciągłe poprawianie namiotu widziałem na własne oczy start najdłuższego dystansu – 105 km, który miał miejsce o północy. O 4:30 uznałem, że czas się zbierać na start. Ubrałem się (do końca nie wiedziałem jaka będzie pogoda), ostatecznie jednak zdecydowałem się na nieprzemakalne, długie spodnie Kalenji Trail a także koszulkę z długim rękawem i kurtkę na to. Również ciepły buff na głowie i rękawiczki ostatecznie uratowały mi skórę – wtedy jednak jeszcze o tym nie wiedziałem. Po toalecie, już ubrany, z czołówką na głowie ruszyłem na śniadanie a potem… zrobiło się małe zamieszanie. Okazało się, że coś jest nie tak z chipami startowymi. Ostatecznie każdy z nas miał przyklejony dodatkowy – już poprawny chip. Chyba głównie z tego powodu start biegu przesunął się o około 20 minut. o 6:20 rano, w całkowitej ciemności, deszczu i zimnie ruszyliśmy na trasę maratonu po górach Atlasu. Wtedy jeszcze nie spodziewałem się jak wymagający będzie to dla mnie bieg.
Zaraz po starcie skręciliśmy w lewo i po kilkuset metrach musieliśmy przejść przez niewielki potok – co nieco wstrzymało całą naszą grupę. Jak wszyscy znałem profil trasy i nie zamierzałem się nadmiernie wysilać na początku, tylko spokojnie przeć do przodu. Pierwsza godzina upłynęła nam w ciemności. Grupa powoli się rozpraszała, ja biegłem swoim tempem, po przebyciu dwóch kilometrów pastwiska zaczęliśmy wspinać się na pierwszy szczyt. Trzeba pamiętać, że startowaliśmy z wysokości 2600 m n.p.m., ta wspinaczka nie zapowiadała późniejszej masakry. Szeroka droga dawała okazję do utrzymania stałego tempa, ponadto robiło się powoli coraz widniej, świat wokół wyglądał jak zaczarowany, choć widać już było, że to chyba nie będzie tak słoneczny dzień jak poprzednie. Po 8 kilometrach wspinaczki i ok. 650 m + zameldowałem się na pierwszym szczycie – Tizi Agouns, tam czekał pierwszy checkpoint oraz… widok na najwyższe szczyty Atlasu Wysokiego, które tonęły w śniegu i mgle. Masywne, porażające, po prostu przepiękne. Stamtąd czekał nas najdłuższy zbieg tego dnia – praktycznie 10 km w dół, momentami dość stromo, kamienie mocno utrudniały jednak osiągnięcie optymalnej szybkości. W trakcie trzeba było dwukrotnie przekroczyć rwącą po opadach rzekę (oczywiście suchą stopą mi się to nie udało), ale widziałem osoby, które w ogóle bardzo bały się to zrobić. Końcówka to bieg przez wioskę i… pierwszy punkt odżywczy. Przy drodze stały osoby, które sprawdzały czas biegaczy, można było od razu udać się w dalszą drogę lub zejść w dół w okolice jednego budynku gdzie mieścił się punkt odżywczy. Na biegaczy czekała moja ukochana (tylko na biegach) coca-cola, herbata, cukier, sól, słone precelki, pomarańcze, woda, suszone figi, morele a także punkt medyczny, gdyby komuś się coś stało na trasie. Wyrywkowo było także sprawdzane wyposażenie obowiązkowe. Po tym jak zaspokoiłem pierwszy głód i pragnienie ruszyłem dalej. Znając profil trasy wiedziałem, że zabawa dopiero się zaczyna. Przede mną był najdłuższy podbieg tych zawodów – wejście na Tizi Tacheddirt (3230 m n.p.m. – najwyżej położony punkt trasy). Już na pierwszym kilometrze trasa dawała we znaki, choć na dole było jeszcze dość ciepło (nawet przez chwilę pomyślałem o zdjęciu kurtki). Na 9 kilometrach podbiegu zrobiliśmy 1300 m+! Mogę powiedzieć, że to był zdecydowanie najtrudniejszy podbieg w moim życiu. Wąska dróżka pełna kamieni, kilka sporych ekspozycji, ciężkie nogi a im bliżej szczytu tym mniej sił. No i zmagający się, dojmujący i wyziębiający wiatr z deszczem. Szło się po prostu koszmarnie i… bardzo długo. W końcu po tej okropnej i niszczącej wspinaczce stanąłem na szczycie a tam… wiatr wiał z prędkością 90 km/h chcąc wyrwać mi kijki z rąk i nie pozwalając prosto zrobić kroku. Do tego zaczął padać grad, który razem z wiatrem po prostu bolał uderzając w twarz. Było bardzo nieprzyjemnie. Nie takiego biegu oczekiwałem – spodziewałem się zdecydowanie korzystniejszych warunków a nie wyzwania na taką skalę!
Ruszyłem (na ile to było możliwie po kamienistej drodze) w dół.. Na 35 kilometrze wbiegłem do kolejnej wioski, było już nieco cieplej, nie było gradu choć z gorącym krajem nie miało to wiele wspólnego. Niezwykle miło będę wspominał, że po wbiegnięciu do wioski przybiegło do mnie dwóch małych miejscowych chłopców, którzy złapali mnie za ręce i zaprowadzili na checkpoint i drugi (ostatni – na całej trasie były tylko dwa) punkt odżywczy. Tam wypiłem duuużo Coli, zjadłem duuużo kawałków sera i orzechów (byłem już głodny po tylu godzinach w trasie), przybiłem dzieciakom kilka piątek i ruszyłem dalej. Znowu pod górę. Patrząc na profil trasy myślałem, że najgorsze już za mną. Jak bardzo się myliłem okazało się już nieco dalej. Podejście jakim poprowadzono trasę na Tizi n`Addi będzie śniło mi się po nocach. To nawet nie była droga tylko kluczenie wśród coraz większych masywnych bloków kamieni. Trzeba było momentami dosłownie się wspinać i baaardzo wysoko stawiać stopy (nieco już zmęczone). W końcu jednak robiło się nieco cieplej. Przyznam szczerze, że musiałem dwa razy przystanąć by odpocząć bo tak bardzo w kość dostałem od tej góry. Naprawdę myślałem, że ten ostatni szczyt to będzie już tylko wisienka na torcie. Okazało się jednak zgoła inaczej. Na szczyt dotarłem z jednym Włochem i jednym Francuzem, nawzajem sobie pogratulowaliśmy, bo wszyscy byliśmy w podobnym stanie – zniszczeni przez dwa niezwykle trudne i bardzo długie podbiegi. Teraz już wiedziałem, że jestem prawie u celu – pozostało 4 kilometry zbiegu do doliny i ostatecznie do mety. Po całym wysiłku to już była tylko formalność. Przez metę zawodów wbiegałem z czasem…8:34:00 mając w nogach 43 kilometry i ponad 2900 metrów przewyższenia – powiecie, że to tragiczny wynik? Byłem w pierwszej połowie stawki (limit wynosił 12h)! Zwycięzca pobiegł w czasie ponad 5:30 (kiedy rekord trasy jest o godzinę szybszy!) – to chyba najlepiej pokazuje z jakimi warunkami na trasie musieliśmy się zmierzyć. Widoki na trasie – naprawdę niesamowite, od groźnych gór pełnych śniegu i okrytych ciemnymi chmurami, przez wielkie bloki kamieni, berberyjskie wioski, długie doliny z rwącymi rzekami i egzotyczną roślinność. Trudno jest to opisać, naprawdę. Ale zapadły mi w pamięć i na pewno będę je wspominał do końca życia. Nawet ten okropny wiatr, który przywitał mnie na szczycie góry.
Po tych 8 godzinach w górach miałem szczerze dość i poważnie zastanawiałem się nad tym, żeby nie odpuścić biegu w kolejny dzień. Zziębnięty poszedłem wziąć kąpiel, przebrać się w świeże i suche ubrania, potem zjeść kolację i położyć się spać.
Moje Wyzwanie się nie skończyło. W kolejny dzień mogłem wstać później (warunki do spania zresztą się poprawiły – przestało wiać więc nie trzeba było trzeba poprawiać drzwi), o godzinie 7:00 poszedłem spokojnie na śniadanie. Potem przebrałem się w ubrania biegowe i z ciężkimi nogami po maratonie ruszyłem na miejsce startu niedzielnego biegu. Tym razem dzień zapowiadał się pięknie i słonecznie. Ponieważ start był o 9:00 było już dość ciepło – ubrałem krótkie spodenki i długi rękaw (krótki zabrałem do plecaka – wyposażenie obowiązkowe jest naprawdę spore na tym biegu więc trzeba mieć większy biegowy plecak – ja w 12l ledwo zmieściłem wszystko, co niezbędne). Standardowo już (teraz bez wyraźnego powodu) start został opóźniony o 20 minut. W końcu ruszyliśmy z wioski namiotowej. Początek trasy 26 kilometrowej trasy to były… ostatnie kilometry mojego wczorajszego maratonu. Tylko w drugą stronę, teraz wspinaliśmy się pod górę! Najgorsze były dla mnie dwa pierwsze kilometry, gdy nogi niespecjalnie chciały ze mną współpracować. Gdy już się rozgrzały biegło się całkiem przyjemnie. W tym biegu wzięło dużo osób Marokańczyków – którzy stanowili czołówkę i w mig wysforowali się do przodu. Wbiegliśmy spokojnie na pierwszy szczyt (2950 m n.p.m.) a potem zaczęliśmy zbiegać do wioski, słońce zaczynało grzać, robiło się ciepło a niebo stało się niebieskie. To było to, po co tu przyjechałem. Zbieg był inną trasą niż maraton – szerszą i łatwiejszą. Potem wbiegliśmy do pierwszej wioski i z niej przebyliśmy kolejny odcinek drogi… i tak do kolejnej wioski. Niesamowite było oglądanie codziennego życia tamtejszych ludzi – transport mułami, małe dzieci pracujące przy obejściu, staruszkowie siedzący w cieniu i patrzący przed siebie na ogromne góry. Wszystko to w wiosce tak dalekiej od naszej cywilizacji, tak dalekiej od normalności jaką znamy.
Aż do 16 kilometra trasa wiła się własnie pomiędzy wioskami a zboczem góry, lekko w dół, stąd biegło się dość szybko. Dopiero na 16 km czekał na nas jedyny punkt odżywczy (dobrze zaopatrzony – podobnie jak dzień wcześniej na maratonie). A potem zostało już przecież tylko 10 km do mety… ale także ok. 1000 m przewyższenia (całość trasy miała 1600 m +). Rozpoczęła się kolejna wspinaczka, tym razem w pełnym słońcu. Do myślenia może dać fakt, że podczas tych 26 kilometrów wypiłem tyle samo wody co w trakcie maratonu dzień wcześniej (po dwa bukłaki + to co na punktach). Po 10 kilometrze trasy smarowałem się kremem na słońce, zmieniłem też koszulkę na krótki rękaw. Powoli posuwałem się w górę – tym razem trasa była łaskawsza, wąska kamienista droga była jakby przyjemniejsza, momentami szło się długie momenty wzdłuż góry, było całkiem przyjemnie, zdarzały się drzewa dające nieco cienia, choć wcale nie tak łatwo. Powoli parłem do przodu. Po 20 kilometrach przed sobą widziałem już przełęcz z dwoma marokańskimi flagami – wiedziałem (od jednego z organizatorów), że z tamtego miejsca pozostanie już tylko zbieg do mety. To było tylko kilka kilometrów. Ta świadomość w połączeniu z oszałamiającymi widokami dokoła sprawiały, że dość żwawo parłem i parłem do przodu aż, pojawiłem się pod flagą. Potem mocny zbieg w dół, końcówka po asfalcie i meta…mój czas? 4:51. To było mega przyjemne bieganie. Na minus? Zapomniałem posmarować sobie kremem przeciwsłonecznym miejsca pod kolanami i palące słońce mi te miejsca doszczętnie spaliło. Mój całkowity wynik – 13 godzin i 25 minut dał mi 30 lokatę na 69 uczestników formuły Challenge. Patrząc na to z dystansem (a nie na czas) – jestem z siebie zadowolony i dumny!
Po biegu tradycyjnie – wziąć kąpiel i odpocząć (oraz wypić zasłużone piwo za 2,5 euro). Wieczorem miała odbyć się dekoracja, która miała miejsce przed namiotem restauracyjnym. Nie zabrakło podziękowań dla ekipy przygotowującej event. Jeśli chodzi o klasyfikację to załączam ją poniżej:
Ultra 105
Mężczyźni:
1. Rémi Loubet (FRA) 19h04
2. Sébastien Robert (FRA) 20h36
3. Enrique Gomis (ESP) 22h02
Kobiety:
1. Kristin Berglund (SWE) 23h25
2. Irina Malejonock – Mayet (FRA) 27h08
3. Amandine Ginouves (FRA) 31h25
Marathon

Challenge
Mężczyźni:
1. Quentin Debarre (FRA 08h34
2. Dawa Sherpa (NEP) 8h37
3. Jules-Henri Gabioud (SUI) 8h42
Kobiety:
1. Laila Rougaibi (MAR) 13h30
2. Tanja Hees (GER) 13h50
3. Valérie Poulain (FRA) 14h13
Virée d’Ikkiss
Mężczyźni:

Amazigh Trail
Mężczyźni:



