Wśród wielu biegów w których od dawna chciałem wziąć udział Zimowy Ultramaraton Karkonoski był na samym szczycie listy. Mimo tego, że preferuję zagraniczne wyjazdy na zawody biegowe (zwłaszcza te górskie) to jednak już w 2015 roku zwróciłem uwagę na ZUKa i ogromnie chciałem wziąć w nim udział, wtedy jednak brakowało mi biegów kwalifikacyjnych na odpowiednich dystansach (jeszcze nie biegałem górskich maratonów, raczej krótsze dystanse). Co roku ZUK zyskiwał na renomie a szanse na wzięcie w nim udziału malały. Nawet nie wiecie jaki byłem szczęśliwy, że udało mi się znaleźć na liście startowej ZUKa w 2019 roku. Wiedziałem, że mimo wielu wspaniałych biegów w których wziąłem udział – w Maroku, Włoszech czy na Maderze to ZUK może być jednym z tych, które będą najpiękniejsze i które zapamiętam na bardzo długo. Zresztą, każdy kto mnie zna może potwierdzić, że mówiłem o tym biegu jak najęty.
Już od środy przed zawodami z wypiekami na twarzy przeglądałem niepokojące prognozy pogody (podświadomie szukając tych najmniej drastycznych). W piątek wziąłem wolne z pracy i rano ruszyłem w ponad 330 kilometrową podróż do Karpacza. Na postoju – w okolicach 12/13 przeczytałem komunikat organizatorów w którym było napisane, że w związku z trudnymi warunkami atmosferycznymi bieg najprawdopodobniej zostanie skrócony o 8-10 km i że w wyposażeniu obowiązkowym (wcześniej zalecanym) muszą znaleźć się raczki lub nakładki z kolcami. Nie było to dla mnie żadnym zaskoczeniem, przyjąłem to z całkowitym spokojem i uznałem, że może faktycznie tak będzie lepiej (niepokojący zwłaszcza był zapowiadany bardzo silny wiatr).
Po przyjeździe na miejsce – do Domu Wypoczynkowego Mieszko, gdzie nocowałem ale gdzie również mieściła się główna siedziba zawodów bez zbędnych kolejek odebrałem pakiet startowy (zresztą bardzo bogaty, nawet z piwem i koszulką!), potem miałem czas wolny by wieczorem wrócić na główną salę gdzie najpierw można było posłuchać od Krzysztofa Dołęgowskiego czy Piotra Hercoga ciekawych prelekcji a potem był odtwarzany film o Tomku Kowalskim, którego bieg jest memoriałem. Zaczęło schodzić się coraz więcej zawodników, w tym spora ilość znajomych. Atmosfera była świetna i co tu dużo mówić – bardzo rodzinna. Wybiła 20:00 na scenę wyszły główne organizatorki zamieszania i po kilku słowach powitania oznajmiły, że… bieg został skrócony do 21 km! Po sali rozległ się pomruk szczerego niezadowolenia, by potem biegacze wystrzelili z wieloma pytaniami – wśród nich o zwrot pieniędzy za bieg czy możliwość startu w kolejnym roku. Atmosfera w mgnieniu oka się zmieniła i wiele osób z nosem spuszczonym na kwintę opuszczało salkę, dało się wyczuć, że wiele osób czuło się ograbionych z imprezy i że te „tylko” 21 km to w zasadzie jakiś żart i chyba tylko drobne rozbieganie zamiast porządnych zawodów biegowych – przynajmniej takie głosy słyszałem. Sam miałem mieszane uczucia, z jednej strony doskonale rozumiałem organizatorów i to, że dbali o nasze bezpieczeństwo. Z drugiej – przecież przejechałem ponad 330 km w jedną stronę, żeby teraz przebiec 20 km? Ponieważ jednak w swoim życiu organizowałem wiele eventów wiem, że zmiany na ostatnią chwilę są bardzo trudne. Sądząc, że pewnie wielu z pieniaczy i tak jutro wymrozi tyłek wróciłem do pokoju, przygotowałem wszystko na bieg i poszedłem wcześniej spać.
Pobudka o 4 rano to nie jest to, co lubię najbardziej. Już o 4:45 sprawdzano mi wyposażenie obowiązkowe – stosunkowo drobiazgowo. Potem małe zamieszanie przy wejściu do autobusu i ruszyliśmy na linię startu na polanę Jakuszycką. Tam czekał na nas depozyt, gorąca herbata, duży namiot to ogrzania się oraz porywisty wiatr. Było dość chłodno, ale nie było to nic strasznego. Z 15 minutowym opóźnieniem, na hasło „start” konferansjera Patyczaka (Brudne Dzieci Sida – Ci co znają polski punk rock będą doskonale kojarzyć tę barwną postać) niemal 400 biegaczy o 6:45 ruszyło by zmagać się z zimowym żywiołem.
Już na samym początku popełniłem błąd, bo ustawiłem się z tyłu stawki. Pierwsze metry pokazały, że trasa jest trudna a nogi mocno zakopują się w śniegu. Po pierwszych kilkuset metrach wybiegliśmy na krótko na asfalt, by skręcić w prawo i tam już nie było mowy, żeby kogokolwiek wyprzedzić – wąska ścieżka wiła się w górę. Przy próbie zboczenia w lewo lub prawo człowiek w mgnieniu oka zapadał się po kolana, należało podążać gęsiego. Trasa nie należała do łatwych, przede wszystkim było bardzo dużo uskoków z których należało zeskakiwać a przy tym uważać, by przypadkiem źle nie postawić nogi. Z drugiej strony – wszyscy byli ubrani na bardzo mroźne warunki a w lesie, który przemierzaliśmy było ciepło. Sam nadspodziewanie się spociłem. Wtedy jeszcze nic nie zapowiadało armageddonu, który czekał powyżej. Dopiero krótko przed halą Szrenicką, gdzie mieścił się pierwszy punkt odżywczy zaczęło mocniej wiać i zrobiło się naprawdę zimno a widoczność drastycznie spadła. Na punkcie odżywczym (na 9 km) napiłem się gorącej herbaty, zjadłem trochę pomarańczy, pół banana i kilka kostek czekolady. Zmieniłem buffa na suchego i nieco grubszego i ruszyłem w górę. Jak się okazało GOPR kilkunastu osób nie wypuścił z hali Szrenickiej w górę i nie mogli dokończyć biegu (właśnie ze względu na warunki na grani).
Już pierwsze metry w górę zwiastowały, że lekko nie będzie. Kolejne kilometry aż do mety to w zasadzie ciągła walka z wiatrem, przejmującym zimnem, brakiem orientacji i wszechogarniającą bielą. Sam nigdy nie byłem w takich warunkach w górach – bo po prostu wiedząc, że może mnie coś takiego spotkać, nie wyszedłbym samotnie w góry. Każdy przebiegnięty metr wymagał mnóstwa samozaparcia. Z drugiej strony wiedziałem, że skoro ruszyłem, to teraz muszę pokonać przecież „tylko” ok. 12 km do mety w schronisku Odrodzenie.
Po niedługim czasie prawa część twarzy, w którą uderzał śnieg, który początkowo ranił twarz zamieniła się lodową skorupę. Wiatr próbował wyrywać kijki z dłoni a ja marzyłem o goglach narciarskich, by móc normalnie otworzyć oczy. Gdy po kilku kilometrach trasa na kilkaset metrów zakręcała w ten sposób, że wiatr wiał prosto w oczy – po prostu niemożliwym było ich otwarcie. Do tego tak mocne podmuchy mocno ograniczały swobodne oddychanie. Zgubić się mimo wszechogarniającej bieli było trudno, trasa była oznaczona a tyczki na trasie są ustawione na tyle gęsto, że nie było większego zagrożenia. W tym ekstremalnym wietrze (nawet 100 km/h), w mrozie (odczuwalna temperatura wynosiła podobno -14 stopni celsjusza) poruszaliśmy się możliwie szybko do przodu. Byłem pod ogromnym wrażeniem wolontariuszy i fotografów, którzy w tych warunkach stali na trasie i czekali na nas! To niesamowite. Poruszaliśmy się do przodu raczej grupkami, bo mało kto chciałby zostać sam w takich warunkach. Mimo braku widoczności i widoków było w tym biegu coś niesamowitego, oczyszczającego, takie górskie katharsis. Potęga gór z jaką się spotkaliśmy dała nam świadomość, możliwość zmierzenia się i pokonanie czegoś, co zapamięta się na długie lata o ile nie resztę życia. Te 12 kilometrów granią Karkonoszy dostarczyły mi wielokrotnie więcej emocji niż przebiegnięcie największych maratonów na świecie.
Meta w schronisku Odrodzenie była dobrze przygotowana – na zmarzniętych biegaczy czekała herbata, przekąski a także zupa pomidorowa. Można było również odebrać swoje rzeczy z depozytu (zostawiłem w nim np. kurtkę puchową). Gdy wbiegłem na metę nie mogłem powstrzymać emocji – byłem zafascynowany, ale również zmęczony. Z jednej strony czułem mały niedosyt z drugiej wiedziałem, że gdyby bieg miał trwać dalej to można było spodziewać się hipotermii i odmrożeń. Na mecie już wszyscy zgodnie mówili, że skrócenie biegu w takich warunkach było najbardziej rozsądnym pomysłem – i to była prawda. Wspaniale, że organizatorzy pokazali nam Karkonosze z tej najgorszej ale również najbardziej niecodziennej perspektywy. Że pozwolili nam zmierzyć się z warunkami i doznać czegoś co jest niecodzienne, fantastyczne, trudne i po prostu wyjątkowe.
Po posiłku udaliśmy się (również w grupkach) ok. 6 kilometrową trasą do Przesieki, gdzie czekały na nas autobusy, które zawiozły nas do Karpacza. Tam bezpośrednio poszedłem do szkoły zjeść posiłek (była opcja wegetariańska!) a potem do pokoju wziąć prysznic, ogrzać się i przebrać.
Wieczorem obejrzeliśmy film dokumentalny o Macieju Berbece, potem nastąpiło wręczenie nagród dla najszybszych (w ZUKu uczestniczyli m.in. rodzice Tomka Kowalskiego) i… after party z open-barem i koncertem zespołu. Atmosfera w trakcie całej imprezy była fantastyczna, czuliśmy się jak jedna wielka rodzina – biegacze, wolontariusze i wszystkie inne zaangażowane osoby. Chyba jeszcze nie uczestniczyłem w zawodach biegowych o takim klimacie. Przypominało mi to weekendowe spotkanie znajomych na chatce studenckiej gdzieś w górach.
Nie żałuję przejechanych kilometrów, nie żałuję skrócenia dystansu, nie żałuję niczego. To były ekstremalne, ale przepiękne chwile. Sam bieg, ale i również cała otoczka tworzą spójną całość. Do takich chwil chce się wracać dlatego bez wątpienia będę jednym z pierwszych, którzy zgłoszą się do losowania na ZUK 2020!
Ze swojej strony gratuluję absolutnie wszystkim, którzy ukończyli zawody – to było naprawdę coś. Dziękuję organizatorom, wolontariuszom, fotografom i sponsorom – bo to był kawał niesamowitej pracy. Żonie, że mogłem wyjechać na weekend. A sam sobie zazdroszczę, że mogłem tam być!
Wyniki mężczyzn:
- Piotr Paszyński, miejsce 9.
- Petr Martinovski, miejsce 8.
- Maciej Dombrowski, miejsce 7.
- Vaidas Żlabys, miejsce 6.
- Dominik Włodarkiewicz, miejsce 5.
- Piotr Uznański, miejsce 4.
- Paweł Czerniak, miejsce 3.
- Dominik Grządziel, miejsce 2.
- Michał Rajca, miejsce 1.
Wyniki kobiet:
- Aleksandra Bocheńska, miejsce 6.
- Monika Straszko, miejsce 5.
- Marta Lipnicka, miejsce 4.
- Lucyna Walaszczyk, miejsce 3.
- Katarzyna Wilk, miejsce 2.
- Katarzyna Solińska, miejsce 1.
Pełne wyniki: https://plus-timing.pl/doc-pt/wynikipdf/2019-03-09-ZUK/wyniki_open.pdf